James Gunn nie próżnuje. Kiedy już dorwał się do swoich piętnastu minut, postanowił chwycić za ogon wszelkie możliwe sroki. A to sroki wielomilionowych letnich blockbusterów, a to sroki mniej budżetowych krwawych filmów z jajem. Czego mu nie wolno w Strażnikach Galaktyki, może dzięki temu upchać w produkcjach takich jak The Belko Experiment. A że twórca Slithera i porno bez porno ma bogatą wyobraźnię, to nic tylko się cieszyć. Choć akurat słowo wyobraźnia i The Belko Experiment trochę nie idą w parze – ale o tym potem. Recenzja filmu The Belko Experiment z Listy Do Obejrzenia.
O czym jest film The Belko Experiment
Kolejny parny dzień w stolicy Kolumbii, Bogocie. Do pracy zmierza Mike Milch (John Gallagher Jr.), by po dotarciu na miejsce mocno się zdziwić. Oto przed stojącym w szczerym polu wieżowcem jego firmy Belko Industries zatrudniającej amerykański personel, kontrole, jakich do tej pory nie widział. Kolumbijscy żołnierze sprawdzają samochody, zaglądają pod podwozia, trzepią dokumenty i co poniektórych odsyłają z powrotem. Ale nie Mike’a, który po tej niespodziewanej kontroli dociera do biura, gdzie dzień jak co dzień. Korporacja pełną gębą ze standardowymi korporacyjnymi rytuałami. Ten i ów wymienią się uśmiechem, larwa skądś tam zleci podwładnej przygotowanie fury power pointów, w HR-ze przyjęcie nowej pracownicy (Melonie Diaz), a obleśny Wendell (John C. McGinley) podrywa dziewczynę Mike’a Leandrę (Adria Arjona). Tym razem jednak, zanim wszyscy zabiorą się w końcu do roboty, głos znikąd informuje ich przez interkom, że za chwilę będą musieli zacząć się mordować. Jeśli nie zaczną, zostanie im wymierzona kara. Pierwsze reakcje na takie dictum są oczywiste – podejrzenie głupiego żartu i inne takie. Parę osób bierze sprawę na poważnie, ale nie na tyle, żeby od razu mordować. Nic więc dziwnego, że potrzeba będzie otrzeźwienia, żeby się ogarnęli. Takie przychodzi, gdy wszystkie wyjścia łącznie z oknami wieżowca zostają zastawione metalowymi zasłonami, których nie można sforsować. A że sprawa jest poważna wiadomo chwilę później, gdy wybuchają ładunki wybuchowe umieszczone w potylicach kilku pracowników. Reszta uświadamia sobie, że to, co zostało im wcześniej wszczepione to wcale nie nadajnik GPS na okoliczność porwania, a kolejnym ich zadaniem jest zabicie 30 osób z prawie 80-osobowej ekipy zamkniętej w budynku Belko Industries. Jeśli w przeciągu ograniczonego czasu nie zabiją 30, to zgładzonych zostanie 60 przypadkowo wybranych pracowników. Miłej zabawy.
Recenzja filmu The Belko Experiment
Złowrogo zabrzmiała we wstępie ta uwaga o braku wyobraźni, no ale jak tu mówić o wyobraźni, gdy koncept The Belko Experiment jest powszechnie znany. Nikt się zresztą z niczym nie kryje, a tagline filmu Grega McLeana (Wolf Creek) głosi wyraźnie, że oto Battle Royale spotyka się z Office Space. I rzeczywiście tak jest, choć tego Office Space to malutko, dużo więcej Battle Royale. I dobrze.
Dużym szacunkiem na pewno trzeba darzyć film, w którym do zabicia zostało wystawionych na dzień dobry 80 osób. Liczba to konkretna, która nijak ma się do marnych pięciu osób wystawianych pod nóż w slasherach. 80 osób na 90-minutowy film to w sam raz, żeby się nie zanudzić i w sam raz, żeby co minutę ktoś zginął. Co prawda nie ma tak dobrze i zanim zacznie się zabijanie trzeba będzie poczekać, ale jak się już zacznie, to finałowi wcale wiele nie brakuje do końcówki Lesson of the Evil Miikego. Szczególnie scena przy dźwiękach I koncertu fortepianowego Czajkowskiego robi wrażenie, ale i ze dwie inne mniejsze okraszone hiszpańskojęzycznymi wersjami znanych przebojów też dają radę. Jak i same przeboje – już początkowy Yo Vivire w wykonaniu Jose Prieto przygotowuje na to, co czeka bohaterów filmu. Bądź co bądź to cover I Will Survive.
Nie jest The Belko Experiment tak dobrym filmem, jak można by sobie wyobrazić i trochę się trzeba przemęczyć, zanim podjemie się ostateczną decyzję o tym, że i owszem, zasłużył na Ósemkę. Miałem pisać, że podobnie jak i w przypadku Johna Wicka 2 i Free Fire także w The Belko Experiment ta Ósemka jest trochę na wyrost, ale ostatecznie stwierdziłem, że nie, wcale nie na wyrost. Pogodziłem się już z tym, że wszystko było, więc zniknął ostateczny argument przeciwko filmowi McLeana. Bo gdyby się go trzymać, to trzeba by powiedzieć, że to jedynie gorsza kopia. The Belko Experiment nie jest tak dobry jak Battle Royale, nie ma tego klimatu, a i ekranowemu zabijaniu przydałoby się więcej finezji i pomysłowości. Większość śmierci to wybuchające głowy i plamy krwi na ścianie, choć śmiercionośne sekwencje są fajnie zmontowane i robią wrażenie.
Zabrakło w The Belko Experiment lepszego scenariusza, który sprawiłby, że o filmie można by mówić pomijając kontekst zabijania. Postaci nakreślone są standardowo i można odnieść wrażenie, że i one czekają tylko na to, żeby przejść do rzeczy. Nie udało się również osiągnąć takiego napięcia między bohaterami, żeby i widz mógł poczuć to uczucie pod tytułem „jak ja go rozumiem, też mam takiego kolegę w pracy, którego bym zamordował!”. Przydałoby się też ciut dolarów więcej, żeby można je było wydać na coś więcej niż białe koszule i splattery. Trochę przeszkadza greenscreen z wieżowcem Belko Industries. No i sam wieżowiec nie został tak twórczo i klaustrofobicznie wykorzystany jak np. w Raid. Z drugiej strony fajnie, że nie zabrakło tych dolarów na ciekawą obsadę z aktorami obsadzonymi po warunkach. Michael Rooker gra samego siebie, Tony Goldwyn jest skurwielem, jakiego znamy najbardziej, a najmocniej ucieszył mnie John C. McGinley, który w końcu po latach znowu zagrał prawdziwego fiuta tak jak to miał w zwyczaju w czasach Na zabójczej ziemi.
Ostatecznie więc ta filmowa zabawa nie udaje niczego więcej niż rozrywkowy film o zabijaniu, jakim jest. Gunnowi zabrakło chyba trochę więcej luzu, ale i tak wystarczyło na przyjemne kino, które wyróżnia się na tle innych niezobowiązujących pierdół. Można się upierać, że sztampowe zakończenie zawodzi, ale i tak całość ogląda się bardzo fajnie.
(2247)
Ocena Końcowa
8
wg Q-skali
Podsumowanie : 80 pracowników korporacji zostaje zmuszonych do zabijania się nawzajem w odciętym od świata wieżowcu. Krwawa rozpierducha mocno zainspirowana japońskim Battle Royale. Są zastrzeżenia, ale ogląda się bardzo fajnie.
Podziel się tym artykułem:
Podobnie jak przy Free Fire ode mnie ciut niższa nota (czyli zgadzam się, że ta Twoja ósemka jest nieco na wyrost). 🙂 W drugiej połowie za bardzo to idzie w kierunku masowego ścielenia się trupa, natomiast brakuje poświęcenia ciut więcej uwagi aspektom społecznym i psychologicznym, które jeszcze w środkowej części są jakoś tam zarysowane (gdy zaczynają się dzielić na grupy mające różne podejście do kwestii zabijania by przeżyć). Końcówka też rozczarowuje o tyle, że potwierdza tylko to, co mówił tytuł. Niemniej ogólnie wrażenie pozytywne, film w sam raz na piątkowy (czy jakikolwiek inny) wieczór. 😉 Tylko zastanawiam się… McLean opuścił Australię i wyjechał do Stanów, by nakręcić film z akcją ulokowaną w… Kolumbii. 🙂