×

1500

Riddle

Nie wiem, dlaczego czasem oglądam takie filmy, choć tych, które czekają na obejrzenie przeze mnie i wiem, że będą na pewno lepsze jest cała góra. Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie poza: bo tak.

O „Riddle” nie wiedziałem nic. Tzn. wiedziałem, że gra w nim Val Kilmer co nie pozostawiało wątpliwości, że to będzie coś marnego, bo po aktorze, który grał w „Top Gun” dawno już pozostał cień (pun intended). Natomiast co do fabuły nie wiedziałem nic. Zastanawiała mnie ta tytułowa zagadka i spodziewałem się marnego filmu o jakiejś zagadce typu kto zabija czy coś.

I powiem Wam, że film zaczął się bardzo dobrze. Leżący gdzieś pośrodku drogi między filmem telewizyjnym, a kinowym sprawił na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Na tyle, że już sobie układałem w głowie reckę „przed oglądaniem lepiej nic nie wiedzieć, dlatego ja tylko w dwóch słowach :)”. Niestety dobre wrażenie szybko prysło i już śmiało mogę pisać ococho, bo i tak oglądanie „Riddle” nie ma sensu. Choćby dlatego, że żadnej większej zagadki w nim nie ma.

Znika młody chłopak cierpiący na jakąś chorobę +/- autyzm. Dwóch „kolegów” ze szkoły zabiera go na przejażdżkę i na stacji benzynowej znika bez śladu jak Sandra Bullock w The Vanishing (remake, wiem). Siostra, która miała się nim opiekować jest zrozpaczona. Mijają trzy lata. Siostra wraca na weekend z uczelni, gdy nagle w jednym z samochodów zauważa swojego zaginionego brata. Bez zastanowienia rusza w ślad za samochodem…

Do momentu pojawienia się napisu „Trzy lata później” było bardzo dobrze. Szczególnie że nie wiedziałem zupełnie, w jaką stronę podąży film. Z ekranu mimo słonecznych kadrów biło jakieś nieopisane napięcie i niepokój, który mógł podążyć w naprawdę ciekawe strony. Niestety podążył w zupełnie banalną. 4/10. Vala Kilmera w nim jak na lekarstwo, co się z chłopem porobiło, że w takich dziadostwach musi się ciorać… Ze znanych twarzy jest też William Sadler w zupełnie niezrozumiałej przeze mnie roli. Może dlatego, że od połowy seansu siedziałem drugim okiem na Twitterze.

***

Komisarz Blond i Oko sprawiedliwości

Nie wiem, dlaczego czasem oglądam dwa takie filmy pod rząd, choć tych, które czekają na obejrzenie przeze mnie i wiem, że będą na pewno lepsze jest cała góra. Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie poza: bo tak.

Za recenzję powyższego tytułu powinny wystarczyć dwa słowa: Mariusz Pujszo. Mariusz Pujszo i wszystko jasne, dodałby Siara. Niewiarygodne, że taki koleś grywa w filmach, produkuje je i reżyseruje. I nawet talenty łowił kiedyś w jakiejś bzdurze w telewizji. Jest bogaty albo ma bogatych kolegów – innego wytłumaczenia nie ma. Bo Ed Wood przy Pujsze (Pujszy? Pujszu? :P) to Steven Spielberg. (Miałem też dodać, że nawet Anna Dereszowska się po takim beztalenciu filmowym w bieliźnie ciora, co również uważam za niewiarygodne, ale tak sobie myślę, że ona to by akurat nawet w brazylijskiej telenoweli i w Nollywoodzie zagrała byleby być).

Komisarz Blond to takie polskie połączenie Jamesa Bonda i Różowej Pantery. Nie wiadomo o co w nim do końca chodzi (pewnie się wyjaśni, bo mówiąc prawdę jestem w połowie filmu i będę kończył na przewijaniu po napisaniu recki) poza tym, że nasz Blond jest strasznym pechowcem i potrafi się oparzyć nawet Zbyszkiem Trzy Cytryny. Jakaś lista ruskich agentów jest, chcą ją przejąć różne wywiady, co powoduje „masę zabawnych sytuacji”. Jest też jakieś Oko Sprawiedliwości, ale nie pytajcie co to.

Komediowy rzyg pełen podanej z subtelnością kowadła ironii i pastiszu. Nakręcony na poważnie z całkowitym przekonaniem o tym, że film jest zabawny i śmieszny. Troszkę wyżej niż Ciacho, dużo niżej niż Kac Wawa. 2/10

***

Półżywy w Nairobi [Nairobi High Life]

W recce wyżej padło słowo „Nollywood” przenieśmy się więc do Afryki, a konkretniej rzecz biorąc do Kenii. I smutno zauważmy, że nawet tam powstają lepsze filmy niż u nas. Generalizuję, cicho.

Mwas mieszka w małej kenijskiej wiosce. Wiąże koniec z końcem sprzedając pirackie filmy, a tym których na nie nie stać stara się je za friko odegrać. Poznajemy go, gdy wciela się w postać Billa tuż przed wykonaniem pięciu ostatnich kroków w jego życiu. Mwas, wielki fan kina, marzy o tym, żeby zostać drugim Bruce’em Willisem. W tym celu wyrusza do Nairobi, gdzie po pierwszym pięciu krokach po wyjściu z autobusu zostaje obrabowany ze wszystkiego co ma. I tak zaczyna się jego nairobijska odyseja, w trakcie której wstąpi w szeregi gangu złodziei i zwiedzi różne zakamarki metropolii począwszy od rynsztoka, a skończywszy na dzielnicach bogatszych.

Świetne kino, które powstało pod czujnym okiem Toma Tykwera. Opowiedziana bez kompromisów i owijania w bawełnę brutalna historia trudnego życia w slumsach Afryki. Do wyjścia z których nie wystarczą marzenia i dobre chęci. Choć mogą w tym pomóc.

Film realizacyjnie kilka kroków dalej niż opisywany tu nie tak dawno temu Kapitan z Nakary oferuje parę trudnych w odbiorze obrazków, ale też nie skupia się wyłącznie na tym, by czarna rozpacz była z każdą sekundą filmu czarniejsza. Warty obejrzenia choćby i tylko dla swojej egzotyczności oraz funkcji światopoznawczej. A okazja do tego będzie także i w warszawskich kinach, bo NHL zostanie wyświetlony w ramach AfryKamery – VIII Festiwalu Filmów Afrykańskich, który odbędzie się w dniach 10-14 kwietnia tego roku.

Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze tylko dwa minusiki dla NHL – pierwszy to aktor w roli Mwasa, który jakiś taki średnio przekonujący dla mnie był, choć się rozkręcił. A drugi to denerwujący trzeci plan w postaci statystów uparcie wgapiających się prosto w kamerę. 8/10

***

The Thieves aka Do-dook-deul

Skoro już tak sobie skaczemy po mapie świata to zatrzymajmy się na dwie recki w mojej ukochanej filmowo Korei Południowej.

„The Thieves” to koreański megahit, który skradł serca i portfele kinowej publiczności w liczbie 10 milionów widzów (in your face, Listy do M.!), a swoim zwiastunem rozbudził moje nadzieje na niezapomniane przeżycie, po którym westchnę sobie tylko: „że też nie można tego zobaczyć w polskich kinach”.

Aż tak dobrze nie było, ale seansu bez dwóch zdań nie ma co żałować. 7/10

Grupa najlepszych złodziei z Korei i Hong Kongu jednoczy swoje siły, by dokonać spektakularnej kradzieży szczelnie i czujnie chronionego wartościowego klejnotu „przebywającego” aktualnie w Makau. Łatwo nie będzie.

„The Thieves” pachnie na kilometr Ocean’s 11-12-13” (również zapewnia gwiazdorską obsadę, choć kalibru jednak dużo mniejszego, nawet na lokalną skalę), ale – jak to często w południowokoreańskich filmach bywa – jedynie bierze sobie wyświechtaną formułę (w tym przypadku heist moviesa) i przedstawia ją po swojemu z dodaniem innych elementów. W ten sposób reżyserowi wyszło coś więcej poza „uda im się ukraść czy nie, a jeśli tak to jak?” i skok na klejnot jest tu jedynie częścią całej historii.

Żeby zbytnio nie wdawać się w szczegóły napiszę tylko, że największym atutem filmu jest tu właśnie to dodane drugie dno, a wiele twistów i zakrętów sprawia, że w zasadzie do końca filmu nie wiadomo kto tu jest dobrym, a kto złym bohaterem i czy w ogóle tacy jednoznaczni tu są. Poza kilkoma fragmentami (film za długi o 20 minut) ogląda się to bardzo dobrze, a kilka akcji robi wrażenie (szczególnie walka na ścianie budynku) (dużo tych nawiasów). Niektóre twisty są zbyt przewidywalne, a niektóre zbyt naciągane, ale zobaczyć to warto, choćby tylko dla umiejętnej zabawy ogranym zdawałoby się gatunkiem.

***

Hindsight aka Blue Salt aka Poo-reun-so-geum

Zaczyna się z grubej rury – zastrzelony zostaje sam Song Kang-ho, a potem jest już spokojniej.

Klasyczna azjatycka historia. Ona ma zabić jego, on okazuje się sympatyczny. Nawiązuje się między nimi coraz grubsza nić sympatii przez co wszystko zagęszcza się jeszcze bardziej niż na początku… A na początku był wspólny kurs gotowania. On gangster na emeryturze, ona młoda mistrzyni w strzelectwie sportowym. Ginie Krzysztof Jarzyna z Seulu, czyli Szef Wszystkich Szefów i rozpoczyna się krwawa walka o schedę po nim.

No ale nie przesadzajmy z tą „krwawą walką”, bo „Hindsight” to nie kino akcji, a raczej romantyczny thriller nakręcony pięknymi ujęciami kamery i wystarczająco subtelny, by nie uznać go za bezmyślne łubudu. To historia relacji dwójki głównej bohaterów (śliczna Se-Kyung Shin, skąd oni je biorą, no i ww. Kang of koz), którzy im bardziej się do siebie zbliżają, tym bardziej dramatyczny jest wybór, przed którym nie uciekną.

Z pewności nie jest to najlepszy film świata i bliżej mu przeciętności, ale to przeciętność z gatunku tych, których ze świecą szukać w naszym kinie. Południowi Koreańczycy udowodnili jednak już nie raz, że potrafią lepiej, dlatego daję 7/10 i przechodzę do uroczystej informacji:

(1500)

***

Otóż tym sposobem mam już na Q-Blogu półtora tysiąca recenzji,

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004