Zach Cregger okazał się na tyle sprytnym filmowcem, że udało mu się zręcznie uciec od kilku pułapek zastawionych na niego świetnie przyjętymi – nie bez powodu – Barbarzyńcami. Nie udało mi się jednak przeczołgać przez rzekę gówna i wyjść z niej czyściutkim, choć ta metafora jest w tym przypadku nie do końca trafna lecz tylko efektowna. Recenzja filmu Zniknięcia.
O czym jest film Zniknięcia
Historia, o której za chwilę usłyszycie wydarzyła się dwa lata wcześniej w pewnym małym, amerykańskim miasteczku. W środku nocy, o tej samej godzinie, prawie wszystkie dzieci z jednej klasy szkoły podstawowej wybiegły w las i nigdy nie wróciły. Ślad po nich zaginął, a ocalał jedynie chłopiec. Niedługi czas potem już chyba tylko rodzice wierzą w to, że jeszcze zobaczą swoje pociechy. Śledztwo w sprawie trwa, ale nie przynosi żadnych efektów. Tak samo jak spotkanie w szkolnym audytorium, podczas którego wychowawczyni feralnej klasy zasypywana jest pytaniami, na które nie zna odpowiedzi. Co wydarzyło się dramatycznej nocy i gdzie podziały się dzieci?
Zwiastun filmu Weapons
Recenzja filmu Weapons
Jestem niezmiennego zdania, że w obecnym opisywaniu kina zbyt często sięga się formułkę „lepiej nie wiedzieć nic przed seansem i dać się w pełni zaskoczyć”. Niechęć przed spoilerami ma długą tradycję, ale to zupełnie coś innego. Wyższy level. Sugeruje film tak zmyślny, że w obcowaniu z jego zmyślnością niezbędna jest totalna tabula rasa. Tylko w takim przypadku widz doceni wszystkie jego wspaniałości, a na koniec zakrzyknie: „o kurwa!”. I jeśli w przypadku Barbarzyńców ta formułka była jak najbardziej na miejscu, to w przypadku kolejnego filmu Zacha Creggera – recenzowanych Zniknięć – nie ma aż tak dużej racji bytu. Owszem, lepiej nie wiedzieć nic – zwiastun bardzo dobrze to rozumie, a wcześniejszy zupełny brak informacji o fabule filmu Zniknięcia dobrze go wprowadził – ale czy jest to warunek konieczny? Nie sądzę. Zagram jednak w tę grę i będę się trzymał jak najdalej od szczegółów, choć jestem zdania, że historia opowiedziana przez Creggera podąża cały czas w jednym, w miarę logicznym kierunku i nie ma tu mowy o żadnym „o kurwa!” na koniec. I nie znaczy to, że po pół godzinie wiedziałem już wszystko, bo nic nie wiedziałem. Kiedy jednak już się dowiedziałem, nie byłem tym faktem oszołomiony.
Niczym amerykańscy żołnierze w wietnamskiej dżungli zakładając między drzewami pułapki z wybuchającymi granatami i naostrzonymi kołkami wbijającymi się jak ze sprężyny w Charlich, Zach Cregger zastawił na siebie takie właśnie sidła świetnymi Barbarzyńcami. Nie było zmiłuj, kolejny jego film musiał być co najmniej tak samo dobry, o ile nie lepszy. Nikt nie przyjąłby z otwartymi ramionami niespodziewanego dramatu obyczajowego albo biopiku o ojcu bomby wodorowej. Tylko jak zrobić coś lepszego? Gdyby to było takie proste, to filmowcy raz za razem zaskakiwaliby nas swoimi filmami i nie opędzilibyśmy się od znakomitego kina. W moim odczuciu wiara w to, że znikąd pojawi się reżyser, który nakręci sztos za sztosem, jest wiarą ślepą. Nie wierzę w to, że Cregger trzyma w szufladzie dziesięć znakomitych scenariuszy i tylko producenci do tej pory się na nich nie poznali, a teraz to już będzie raz za razem arcydzieło kinematografii. Bardziej wierzę w to, że po jednym świetnym pomyśle, Cregger stanął przed dylematem: no dobra, co teraz? I poszedł na łatwiznę. (Coś jak Na noże, która to seria w drugiej części zapodała wypróbowany twist; niespodziewana bliźniaczka to fabularny ekwiwalent ciała nie dało się zidentyfikować, bo całe spłonęło).
A no i owszem, strukturę Zniknięć uważam za pójście na łatwiznę i skorzystanie z wytartej formuły pozwalającej na zaskoczenie widza w zasadzie bez posiadania w rękawie jakiegoś zaskoczenia. Jasne, trzeba to było jeszcze zgrabnie ograć i przemyśleć, ale punkt wyjściowy był gotowy, sprawdzony, do wykorzystania. Takim punktem wyjściowym jest opowieść z kilku różnych, przeplatających się perspektyw. Nazywasz rozdział „Łukasz”, opowiadasz historię z jego punktu widzenia, kończysz cliffhangerem, zapodajesz rozdział „Asia” i od nowa to samo, ale z innej mańki. A że wszystkie te opowieści toczą się w tym czasie, to, co widziałeś wcześniej, widziane z innej perspektywy wygląda inaczej. Pyk, to moment, w którym możesz bardzo łatwo zaskoczyć. „A więc on po to tego tam!”. Trzeci rozdział, „Anna Maria”, dodajemy trochę nowego, tłumaczymy trochę starego, pchamy historię dalej i tak rozdział po rozdziale. Cregger robi to dobrze, ale uważam, że ułatwił sobie za bardzo sprawę i dobrze o tym wie. Spodziewałem się czegoś, co na łatwiznę nie pójdzie.
Idealną przykładową ofiarą drugiej pułapki zastawionej na samego siebie przez Creggera jest książka Stephena Kinga Outsider i serial na jej podstawie. W tamtym przypadku King nie zdołał się wykaraskać z problemu, który sam sobie stworzył. Otóż myślę, że stworzenie intrygującego punktu wyjścia do zaskakującej historii jest relatywnie łatwe. Da się to wymyślić siedząc z kumplem (albo kumpelą) przy piwie. Im dziwniej, bardziej zaskakująco i intrygująco – tym lepiej. Problem w tym, że trzeba to jeszcze równie efektownie i intrygująco rozwiązać. W Outsiderze nie poradzono sobie z tym w ogóle i zakończono tę świetnie rozpoczętą historię po linii najmniejszego oporu. Byle jak, dość oczywiście, aby wjechały napisy końcowe. Przez długi czas myślałem, że Zniknięcia czeka ten sam los. Tutaj jednak wziął górę niewątpliwy talent Creggera i udało mi się wykaraskać nie tylko w sposób efektowny, ale przede wszystkim kreatywny. Jasne, wiele tam trzeba przyjąć na wiarę, przypomnieć sobie, że ogląda się horror, a nie thriller, więc nie kręcić nosem na rzeczy, które w thrillerze byłyby zbyt głupie, no i zaakceptować zbiegi okoliczności, które pozwoliły tej historii kręcić się przez cały film. Nie drążę, bo w końcu wiecie, im mniej wiecie o filmie, tym lepiej.
Pod Zniknięciami mógłby podpisać się Jordan Peele i nikt nie zauważyłby żadnej różnicy, bo jest to film o zupełnie identycznej stylistyce. Osadzony w baśni, tajemniczy do tego stopnia, że nawet nie wiadomo, kto jest jego narratorem, oniryczny. Nie stroni od jumpscare’ów uprzejmie za każdym razem wprowadzanych zupełną ciszą i balansujący między snem i jawą. Dobrze się go ogląda, bo został dobrze zrealizowany i z pewnością warto wybrać się na niego do kina. Ale gdzie mu tam do najlepszego horroru roku, nie mówiąc już o byciu najlepszym filmem roku, o czym przekonują niektórzy? Nie zmienia to faktu, że to tego typu kino, które powstanie tylko wtedy, gdy bierzesz utalentowanego twórcę, dajesz mu kasę i wolną rękę. Nie wtrącasz się i pozwalasz robić mu swoje, bo przecież jesteś szefem dużej wytwórni filmowej, więc dla ciebie jego budżet to jakieś drobne – można zaryzykować. Po Barbarzyńcach Cregger mógł sobie na to wszystko pozwolić i wraca z tarczą. Oby nie czekał go teraz los S. Craiga Zahlera, który po Bone Tomahawku i Bloku 99 wjechał ze znacząco gorszą Krwią na betonie i przepadł. Bezpieczny Resident Evil, za którego się teraz bierze Cregger, każe wierzyć w to, że dopiero jego czwarty film powie nam więcej o tym, co dalej.
(2646)
Ocena Końcowa
7
w skali 1-10
Podsumowanie : Kiedy w środku nocy bez celu i sensu znika kilkanaścioro dzieci, zrozpaczeni rodzice zrobią wszystko, by poznać ich los. Osadzony w baśni, tajemniczy oniryczny, balansujący między snem a jawą horror, któremu zbyt duże pójście na łatwiznę nie przeszkadza w byciu kandydatem do udanego seansu kinowego.
Podziel się tym artykułem:

To jeśli to nie jest najlepszy horror roku to jaki jest? Podaj w ramach polecajek ze trzy tytuły.
Since 2008, and im still here
@countersv
Niestety nie oglądam już tyle, co kiedyś, i nie do końca jestem na bieżąco. Ale :), w roku „Grzeszników” odpowiedź jest częściowo prosta, bo bezapelacyjnie „Grzesznicy”. „Oddaj ją” również lepszy i lepiej ogrywa trudną tematykę okołodziecięcą. Trójcę dopełnia choćby „Brzydka siostra”, choć można tu się sprzeczać o gatunkowość. Warto podwójnie, bo jest mocny wątek polski.
@MJ9
Jeszcze tu posiedzimy przynajmniej do 2028. Nie, nie zdradzam Panu Bogu swojego planu 😛
Dzięki za polecajki. Sprawdzę na pewno.
Swoją drogą nie masz wrażenia, że jak wcześniej zmakdonaldyzowano tytuły w portalach, które muszą krzyczeć i szokować, żeby tylko kliknąć, to teraz robi się to samo np. z ocenami filmów? – Musisz obejrzeć, krytycy zachwyceni, 100% pozytywnych recenzji! Tytuł do kliknięcia to jedno, ale naprawdę da się aż tak zaangażować losowych ludzi z całego świata, żeby klikali po maksie? Przecież to kompletnie niewiarygodne…
„Dziś wieczorem TVN pokaże film, po którym Polacy nie pójdą spać!”. To nie wrażenie tylko fakt. Wszyscy to robią, a najczęściej chyba jakieś Glamoury czy inne tego typu pierdy. (Przynajmniej mnie wyskakują, a nie obserwuję). „Ten thriller Netfliksa sprawi, że nie usiedzisz na fotelu!” a w treści jakiś banalny „Kasztanowy ludzik”. Gorsza sprawa, że to po prostu działa, co potwierdził mi naczelny pewnego sporego portalu plotkarskiego. „Mamy takiego chłopaka, który świetnie to wymyśla”… Nie ma ratunku dla planety. Mam ochotę komentować każdy taki tytuł, ale to walka z wiatrakami.
Tak, tylko już nie chodziło mi o tytuły, bo to już spowszedniało. Ale fakt, że można dowolny film zbombardować samymi pozytywnymi recenzjami, żeby potem właśnie takie tytuły głosić. A w ostatnim roku już kilka takich się pojawiło. Okazywały się spoko, ale aż tak rewelacyjne, żeby mieć 100% pozytywów.
Grzesznicy?
Kurczę, może to zły moment był, złe towarzystwo, ale dawno nie obejrzałem tak przeciągniętego i nudnego (choć pięknie nakręconego!) filmu.
W momencie kiedy się zaczęła akcja było mi już wszystko jedno co się z kim stanie.
Byłem dwa razy, dwa razy się świetnie bawiłem. Raz z żoną, która też się świetnie bawiła. Co oczywiście nic nie znaczy, ale z kronikarskiego obowiązku 🙂