No wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego, że po tym jak przez sto pięćdziesiąt odcinków i trzysta trzydzieści przygód Spencer Dutton wraca do domu w Montanie, kiedy w końcu powróci – zakończy się serial. Było to dla mnie największe zaskoczenie drugiego sezonu 1923, którego nie byłem świadomy, bo nie śledzę aż tak informacji związanych z yellowstonersum. Poniekąd też wytłumaczyło, dlaczego drugi sezon wspomnianego serialu jest dużo lepszy od pierwszego. Może i recenzja drugiego sezonu 1923.
O czym jest drugi sezon 1923
Sprawy mają się następująco. W Montanie panuje sroga zima, więc wszelkie aktywności przestępcze odłożone zostają na dalszy plan. Whitfield spędza czas na eksploracji zadawania cierpienia podczas seksu, a Duttonowie próbują przetrwać śnieżyce, ataki pum, wilków i utratę stałego dostępu do jajek. Spencer Dutton, wiadomo, cały czas wraca do domu i wrócić nie może. Być może szybciej od niego do Montany dotrze Alex, ale też nie będzie to proste. Wszystko dąży do krwawej eskalacji, ale póki co musi przestać padać śnieg. Znaczy się bez zmian w stosunku do sezonu pierwszego.
Recenzja drugiego sezonu 1923
A jednak z ogromną zmianą, przynajmniej jeśli chodzi o tempo sezonu. Musieli producenty przyjść do Taylora Sheridana i powiedzieć mu tak: słuchaj Taylor, masz jeszcze szesnaście innych seriali do skończenia, przestań snuć te swoje romantyczno-przygodowe afrykańskie przygody w tempie ślimaczym i zawijaj temat, bo trzeciego sezonu nie będzie, no! Czy Sheridan rozpaczał, tego nie wiem. Ale zakasał rękawy i nagle wszystko dało się przyspieszyć, zamknąć w siedmiu odcinkach. I trzeba przyznać, że zrobił to bardzo sprawnie, bo gdzieś tak w połowie sezonu myślałem, że szkoda, że to już ostatnia odsłona. A jeszcze bardziej szkoda, bo za szybko się to wszystko dzieje i po łebkach, byle tylko zakończyć. Tak myślałem, ale finalnie wyszło na sheridanowe (na SkyShowtime nie ma jeszcze wszystkich odcinków) i na zakończenie musiałem przyznać, że jednak nie, nie było potrzeby większej liczby odcinków czy nawet sezonów. Choć bez dwóch zdań nie domyśliłbym się, że dotarcie do domu Spencera będzie finałem tego rozdziału epopei, który teraz kontynuowany będzie serialem 1944. Powiedziałbym raczej, że będzie to początek. No ale przyszli producenci i kazali zwijać rok 1923.
Jako ogromny fan 1883 z samym Yellowstone nie jest mi po drodze i nigdy nie przebrnąłem przez jego pierwszy sezon, choć w sumie bardzo chciałem. Pierwszy sezon 1923 również mnie nie urzekł i dokończyłem go tylko siłą rozpędu. Wychodziło na to, że 1883 będzie jedynym dobrym serialem w tym uniwersum, ale teraz muszę napisać, że druga odsłona 1923 również daje radę. Wobec braku czasu na romantyczne afrykańskie safari i powodujący cukrzycę u widza wątek miłosny rodem z książkowych romansideł z łowcą lwów i angielską panną z wyższych sfer, Sheridan skupił się na tym, co w przypadku tego uniwersum wychodzi mu najlepiej. Na mitologizowaniu i odzieraniu z mitów Dzikiego Zachodu zarazem. Widać miłość twórcy do tego okresu w historii Ameryki i znajomość tematu. Dzięki czemu 1923 jest epopeją nie tylko widowiskową, ale przepełnioną miłością do kowbojów, historycznych bohaterów z wild westowego Hall of Fame, prerii, Indian i może nie do końca kościoła katolickiego, co trochę dziwne, ale o tym potem. Drugi sezon tylko zyskuje na tym i nawet jeśli zwalnia, to w nagrodę dostajemy np. ciekawy odcinek o emigrantach i tym, co czekało na nich zaraz po przybyciu do ziemi obiecanej, ale obiecanej tylko niektórym. W świecie stworzonym przez Sheridana miło jest się zanurzyć – nawet jeśli nie zawsze jest piękny – i bez problemu zrozumieć, czemu amerykańscy widzowie kochają ten świat sto razy mocniej niż widzowie poza granicami Stanów.
Brak rozwlekania historii ułatwia skupienie się na sednie 1923, czyli walce dobra ze złem i miłości większej niż przeznaczenie. Powtarzam od zawsze, że kinie i serialowi niepotrzebne jest nadmierne kombinowanie. Przez sto lat sprawdzały się w nich najprostsze opowieści i dalej będą się one sprawdzać. Jeśli zaangażujesz widza w walkę twojego bohatera ze złem, nic więcej nie jest potrzebne. Bohater ma walczyć ze złem, a po drodze pokonywać przeciwności losu. Nic odkrywczego, ale czasem takie najprostsze rzeczy są najtrudniejsze. Przystawiony do muru zakończenia serialu Sheridan zrobił swoje, bo jest twórcą być może jeszcze bardziej zdolnym niż płodnym.
Zwiastun
Przy okazji jest Sheridan typem przewodniczącego National Rifle Association of America, o którym u nas powiedziałoby się chyba per rasowy prawak, a w Stanach mówi się o nich po prostu Teksańczyk. Choć Sheridan w Teksasie się nie urodził, to w Teksasie studiował, i mam nieodparte wrażenie, że postanowił zrobić filmową karierę głównie po to, by móc skutecznie realizować swoje wizje świata, w którym mężczyźni chodzą z bronią, a kobiety mają rodzić dzieci no matter what. Przy czym jest człowiekiem inteligentnym i potrafi inteligentnie to ukrywać. Dlatego najpierw zdobył status jednego z najciekawszych amerykańskich twórców, który pozwolił mu teraz przemycać na ekran sceny i pomysły, które w świecie post #MeToo i post #BLM większości nie uchodzą. To tak jak z tą „kurwą” użytą przez literata i wtedy jest to środek stylistyczny, a „kurwą” użytą przez konkubenta i jest to obelga, patologia i wulgarność. Być może troszeczkę poniosło mnie z tym porównaniem, ale Sheridan wygląda mi na takiego bardziej ukrytego prawaka (być może i nie ukrywa, nie śledzę jego wypowiedzi itp., oceniam tylko po serialu), którego status pomaga przemycać te rzeczy na ekran niczym niedawno próbował Neil Marshall. Różnica taka, że Marshall nakręcił jakiegoś potworka o wykorzystywaniu młodych kobiet przez starych capów, a Sheridan potrafi to robić bardziej inteligentnie. I robi. Więcej w 1923 cycków i torture-porn niż w ostatnich produkcjach HBO. A do tego sprytnie to ukrywa pod przekazem o silnych kobietach (dexterowa Debra na gościnnych występach) czy rozliczania kościoła z grzechów przeciwko rdzennym mieszkańcom Ameryki. Czy prywatnie też jest tym oburzony? Cóż, wydaje mi się, że niekoniecznie. No ale jakąś cenę trzeba zapłacić za możliwość pokazania Jamesa Bonda uprawiającego na całego sado-maso.
W ogóle co to za starcie nam zaserwowali w tym sezonie, łopanie! Han Solo i T-1000 kontra James Bond! „Czegoś takiego jeszcze nie było!” – napisaliby marketingowcy i mieliby rację. Ogląda się to znakomicie, choć nie brakuje głupotek czy powtórzeń pomysłów z 1883. No ale Sheridan kręci tyle seriali, że trudno się dziwić. Tak czy siak można pokręcić niemiło nosem na takie sceny jak np. ta, w której bohaterom mówi się wprost, że zamarzną, bo po drodze nie ma stacji benzynowych, a oni z uśmiechem wskakują do auta i ahoj przygodo. Swoją drogą ta podróż autem to kwintesencja drugiego sezonu 1923. W dwie minuty przejeżdżają przez jakieś trzy stany. W pierwszym sezonie zajęłoby to cały sezon.
No i kurde, ja wiem, że romantycznie i w ogóle, ale w tym tempie to na początku 1988 będzie z pięć narratorek :P. 8/10.
Podziel się tym artykułem: