Zawsze to fajnie, kiedy film, po którym wiele sobie obiecujemy staje na wysokości zadania i dostarcza spodziewanych emocji i rozrywki. Nie przedłużając, recenzja jednego z najlepszych jak do tej pory filmów roku – Sing Street.
Reżyseria: John Carney
Scenariusz: John Carney
Obsada: Ferdia Walsh-Peelo, Lucy Boynton, Jack Reynor, Aidan Gillen, Maria Doyle Kennedy
Zdjęcia: Yaron Orbach
Kraj produkcji: Irlandia
O czym jest film Sing Street
Dublin, połowa lat 80. ubiegłego wieku. Nastoletni Cosmo (Ferdia Walsh-Peelo) dorasta w smutnej irlandzkiej rzeczywistości braku pracy, perspektyw i masowych wyjazdów w poszukiwaniu lepszego życia do Londynu. Na domiar złego w domu rodzinnym też nie dzieje się najlepiej. Rodzice nieustannie się kłócą, a ich małżeństwo zmierza ku nieuchronnemu rozwodowi. Mający jeszcze na wychowaniu syna obiboka (dalej chyba nic o nim już nie napiszę, więc nadmienię tutaj, że o wyglądającym jak klon Setha Rogena i kilku innych aktorów Jacku Reynorze z pewnością jeszcze usłyszymy – kradnie show każdym swoim pojawieniem się na ekranie), oraz córkę studentkę w ramach oszczędności przepisują Cosmo do tańszej, katolickiej szkoły dla chłopców. Chłopakowi ciężko się tam dostosować do surowych zwyczajów i niezbyt inteligentnego towarzystwa, ale jest coś, co lubi w nowej szkole. To Raphina (Lucy Boynton), atrakcyjna dziewczyna wystająca całymi dniami po drugiej stronie ulicy. Jest ciut starsza, ale Cosmo postanawia ją zdobyć. A przecież od dawna wiadomo, że dziewczyny lecą na muzyków, więc założenie kapeli wydaje się być idealnym rozwiązaniem. Za pośrednictwem nowego znajomego poznaje Eamona (Mark McKenna) multiinstrumentalistę, którego ojciec gra w zespołach weselnych. Szybko dopełniają skład o sekcję rytmiczną i czarnoskórego klawiszowca i jeszcze szybciej okazuje się, że muzyka będzie dla Cosmo nie tylko sposobem na zdobycie dziewczyny, ale przede wszystkim na wyrażenie samego siebie i poradzenie sobie z szarą dublińską rzeczywistością.
Recenzja filmu Sing Street
Po krótkiej – udanej, ale bez konsekwencji – przygodzie z Hollywood (Zacznijmy od nowa [Begin Again]) John Carney powrócił na ulice Irlandii do swojego mniej oszlifowanego stylu, do jakiego przyzwyczaił nas świetnym Once. I po raz kolejny potwierdził, że jest jednym z największych specjalistów od niemuzycznego kina muzycznego. Kina brzmiącego wpadającymi w ucho piosenkami, a jednak z żadnej strony nie pozwalającego się określić mianem musicalu.
Ile ważne dla produkcji filmowej jest właściwe odwzorowanie epoki, w której dzieje się jej akcja, pokazał ostatnio serial Dead of Summer, który całkowicie położyło nieumiejętne odtworzenie ducha lat 80. pachnące z każdej strony fałszem. Sing Street znajduje się dokładnie na przeciwległym biegunie i od pierwszych kadrów przenosi nas w ten dziwny świat bodaj 1985 roku i ci, którzy go przeżyli, znów poczują się jak w domu, do którego dawno nie zaglądali. Twórcy nie idą na łatwiznę i nie zamykają się w czterech ścianach, by zminimalizować konieczność kształtowania rzeczywistości na tę sprzed trzydziestu lat. Wręcz przeciwnie, nieumiejętne kostiumy czy charakteryzacja groziłyby katastrofą, ale ekipa filmowa łapie tego byka za rogi i przedstawia bohaterów w coraz to nowych stylizacjach inspirowanych kapelami, jakich aktualnie słuchają: Duran Duran, The Cure, Spandau Ballet. I ani przez chwilę nie czuć żadnego fałszu, czy sztuczności.
Równie ważna dla takiego filmu jak Sing Street jest muzyka. Brzmią w nim nie tylko hity z epoki, ale i oryginalne piosenki skomponowane m.in. przez Carneya. Ważne więc było takie wybranie głównego bohatera, który poniósłby na barkach ciężar ich wykonu. Nazwisko Ferdia Walsh-Peelo nic nikomu nie mówi, ale nie chodziło o to, by mówiło, ale by stanął wokalnie na wysokości zadania. I wywiązał się z tego zadania znakomicie. Nic dziwnego, 16-latek śpiewa od szóstego roku życia (wpierw sopranem w chłopięcym chórze) i gra na gitarze i fortepianie, czego efekty można zobaczyć na niezawodnym Youtube. Jednak moimi idolami po seansie zostali ww. Eamon oraz basista kapeli Sing Street.
Jak już pisałem, choć Sing Street brzmi co najmniej kilkoma utworami, które bez problemu mogłyby się stać hitami (można narzekać, że za mało brzmią garażem, a za bardzo fachową produkcją – tylko nie wiem po co tak narzekać), to jednak nie jest tak, że reszta to wypełniacze i tylko czeka się na kolejne wykonania. Właściwie to zupełnie przeciwnie, bo Sing Street jak większość filmów o młodych muzykach „w tamtych czasach” opowiada po prostu o młodości, buncie przeciwko skostniałym regułom świata dorosłych, szukaniu siebie i swojego głosu, ale przede wszystkim o pierwszej miłości, która już chyba dawno tak sympatycznie nie wyglądała na ekranie. Oglądając Sing Street z łatwością jesteśmy w stanie przypomnieć sobie to, co czuliśmy mając tyle lat, co główny bohater filmu. I chyba znów dojść do wniosku, że tamtejszy, niewinny w porównaniu z dzisiejszym świat był jednak dużo ciekawszy. Zawsze brawo dla filmu, który potrafi z ciebie wyciągnąć takie refleksje i nostalgiczny śmiech przez łzy. Bardzo, bardzo fajny film (choć trochę topornie się rozkręca)!
(2107)
Czas na ocenę:
Ocena: 9
9
wg Q-skali
Podsumowanie: Irlandia, połowa lat 80. ubiegłego wieku. Młody Cosmo, by zdobyć dziewczynę marzeń, zakłada kapelę. Jeden z najlepszych filmów 2016 roku.
Rewelacja, dzięki za polecenie.
Swietna recenzja takiego samego filmu. Dawno lepszej recki u Ciebie nie czytalem, a jakis rok lepszego filmu nie widzialem.
Trzy filmy Carney’a maja u mnie srednia ocen 9.33 wiec chyba czas dopisac go do listy ulubionych rezyserow..
Doskonały film. Aż muszę zbadać poprzednie filmy reżysera.
Trochę gorszy niż Once, bardziej młodzieżowy, ale ciągle warty obejrzenia. Świetne kino.