Czujecie się czasem w pracy jak roboty? Obojętni na wszystko wykonujecie swoje zadania ze świadomością, że w każdej chwili może przyjść szef i powiedzieć, że już nie jesteście potrzebni? A potem czekacie na odpowiedni moment, bo boicie się powiedzieć żonie, że trochę się teraz zmieni? No i Rudolf Höss też tak miał. Recenzja filmu Strefa interesów. Jej krótką wersję znajdziecie TUTAJ.
O czym jest film Strefa interesów
Lato roku 1943 upływa komendantowi obozu w Oświęcimiu Rudolfowi Hössowi (Christian Friedel) na robocie oraz przejażdżkach za miasto, żeby sobie popływać i wykorzystać słoneczną pogodę. Z żoną Hedwigą (Sandra Hüller), piątką dzieci i psem u boku, nie można się nudzić, ale Höss nie jest w stanie do końca się wyluzować i zapomnieć o pracy. Nie ma do niej daleko, wystarczy przejść przez furtkę i na koniu wjechać na teren obozu koncentracyjnego, którym dowodzi. Może też dlatego praca w korporacji Holocaust zajmuje nieustannie jego myśli. Dużo lepiej w tych okolicznościach egzystują pozostali członkowie jego rodziny. Hedwiga spełnia się na upiększaniu ogródka z widokiem na obozowy budynek i kominy, a dzieci, jak to dzieci latem. Beztrosko pluskają się w przydomowym basenie i niczego im nie brakuje. Wszyscy wierzą w to, że ta idylla będzie trwać wiecznie.
Zwiastun filmu The Zone of Interest
Recenzja filmu Strefa interesów
Jest w „8 milimetrach” taka scena, w której Nicolas Cage dopada w końcu Maszynę, ściąga mu z głowy sado-maskę i po raz pierwszy może spojrzeć mu naprawdę prosto w oczy. Jednak zamiast zła wcielonego widzi poczciwego grubaska, który próbuje namacać dłonią okulary, bo gówno widzi. „Czego się spodziewałeś?” – pyta Maszyna świadom tego, że jest facetem o fizjonomii bardziej sympatycznej niż Diabeł. Strefa interesów Jonathana Glazera wychodzi z tego samego założenia. Od startu pokazuje, że za obrzydliwymi rzeczami mogą stać normalni wydawać by się mogło ludzie. A żądzę mordu, nawet jeśli kiedyś istniała, przyćmiła już dawno obojętność i automatyka.
Glazer w swoim najnowszym filmie interesuje się tym, co inne filmy o zagładzie głównie pomijają jako mało istotne w obliczu zbydlęcenia niemieckich oprawców. Codziennością katów milionów niewinnych, która musiała stanowić większą część ich życia. Nie było przecież tak, że wstawali o ósmej rano, zabijali z satysfakcją na twarzy do siedemnastej, a potem przy drinku oglądali sobie na ekranie zarejestrowane bestialstwa, w których uczestniczyli. Glazera to nie interesuje. Zainteresowany jest tą całą „nudą” wycinaną na stołach montażowych wszelkich „List Schindlera” itp. Jego Höss jest korpoludkiem, który rzeczywiście wstaje do roboty na ósmą i wraca z niej przed wieczorem, ale w całej niezwykłości morderczego zajęcia, którym się para, jest zwykłym kolesiem takim samym jak każdy inny znudzony pracownik dzisiejszej korporacji. W jego pracy nie ma miejsca na improwizację, wszystko jest przemyślane i ma działać jak w zegarku według utartych i powtarzanych czynności. Höss sprawia wrażenie człowieka, który jeśli kiedykolwiek był podekscytowany swoją robotą, to dawno zdążył przekuć ekscytację w obowiązek. Cholernie nudny obowiązek i taki dla niego pospolity.
Tak jak po powrocie z każdej innej pracy chciałoby się ją zostawić za drzwiami domu, tak i w Strefie interesów Holocaust pozostaje Holocaustem za płotem, a dom pozostaje domem aktywowanym przez zdjęcie oficerek, które za chwilę wypucują więźniowie-służący. Obrazy obozowej codzienności docierają do widzów jedynie w formie dochodzących zza płotu dźwięków. Do bohaterów nie docierają one w ogóle, bo dawno zdążyli się już do nich przyzwyczaić. Niczym pracownicy sieciówki słuchający w kółko przez cały dzień pięciu tych samych piosenek na krzyż. Im się tu dobrze żyje i tylko to ich interesuje. O tym, co umożliwia im takie życie, nie rozmyślają, bo i po co? Czasem strzępy informacji z tego nieistniejącego dla nich świata przedostają się w rozmowach z koleżankami o diamentach ukrytych w paście do zębów, czy w oczach przerażonych służących, którzy przemykają tuż obok dopełniając swoich obowiązków do ostatniego szczegółu jak kieliszek wódki leżący dokładnie w środku srebrnej tacy. O nic nie pytają. Nikt ich nie pogania, sami wiedzą, żeby biegiem zasuwać do kranu z oficerkami swojego władcy życia i śmierci. W tych epizodach – oprócz dochodzących zza muru dźwięków – najbardziej widać tę niewidzialną w filmie Glazera zagładę.
Ptaszki śpiewają, drzewa szumią, strumyk płynie. Słonko świeci, obiadek smakuje pysznie, dzieci chowają się zdrowo. Malowana takimi pędzlami Strefa interesów stara się porażać tym, czego nie widać, a co taka zwykła codzienność podkreśla. W bohaterach filmu też potrafią budzić się emocje, ale nie takie, jakich spodziewać by się można po kimś, kto powinien mieć sumienie. Kiedy Hedwiga dowiaduje się, że sielanka wkrótce może się skończyć, na jej twarzy pojawia się mina Angeli z „Psów” wzdychającej: „Kurwa, a tak nam było dobrze”. Coś zaczyna się dziać, klocki dotychczasowej egzystencji się przesuwają. Jednak wpływu na zagładę nie ma to żadnego. Ona się toczy i toczyć się będzie, za chwilę w rewolucyjnym obrotowym krematorium. Nie o niej jest to film. I o niej zarazem.
Nie poruszyła mnie Strefa interesów tak, jak myślałem, że mnie poruszy.
Zupełnie nie przekonały mnie te metaforyczne wstawki z ciemnym ekranem, negatywem itd., bez których mógłby się spokojnie obejść. Film Glazera niebezpiecznie balansuje na tej cienkiej linie pomiędzy arcydziełem, a przerostem formy nad treścią, z której bardzo łatwo można spaść w pretensjonalność. Jednak stale utrzymując się na niej, gdyby ktoś mnie pytał. Bywa filmem wstrząsającym – tym bardziej, im większą empatię posiada widz – ale bywa też filmem o chodzeniu po klatce schodowej i gaszeniu światła. Co najbardziej mnie zaskoczyło, tej kakofonii obozu śmierci nie ma tu wcale tak dużo. Świetny pomysł na takie ukazanie zagłady nie determinuje całego filmu. Ten bardziej skupia się na zobojętniałych ludziach-robotach zaprogramowanych do swoich zadań, udowadniając dalej to, co już udowodnił pierwszymi minutami. Że zło wcale nie musi być wymalowane na twarzy, że czyniąc zło w końcu przestajesz zauważać, że czynisz zło. Jak ta otchłań, która patrzy się na ciebie, gdy wystarczająco długo patrzysz się na nią. I być może w tym tkwi odpowiedź na nieśmiertelne pytanie o to, jak ludzie mogą być zdolni do takich zbrodni? O czym myślą zabijając milionami? O, kurwa, floksach, że ładnie zakwitły w ogródku. O tym, że trzeba prosić kumpla o to, żeby wstawił się za tobą u szefa. Mają bardziej przyziemne problemy na głowie. A ty, Nicolasie Cage’u, myślałeś, że co? Że myślą o setkach ciał spalanych na okrągło każdego dnia w krematoriach tuż za płotem? Głupi ty. Bo może Rudolf Höss wcale nie wstawał rano z myślą: „Juhu! Zagazujemy sobie dzisiaj dwa tysiące dzieci!”, a bardziej z „Jezu, znowu trzeba iść do tyrki”. (Co wcale nie czyni go mniej złym człowiekiem, bo te kwestie pozostają bezdyskusyjne i tego nikt w wątpliwość nie podaje).
(2608)
Ocena Końcowa
7
w skali 1-10
Podsumowanie : Nieopodal niemieckiego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau, w pięknym domku mieszka sobie szczęśliwa rodzina jego komendanta. Chcą, by idylla ta nigdy się nie skończyła. Zostający w pamięci dramat o Holocauście bez Holocaustu. Odważna forma wymaga od widza cierpliwości i nie zawsze oferuje tyle, by ją od niego otrzymać.
Podziel się tym artykułem:
No ciężki film do oglądania, te wstawki w negatywie niepotrzebne… Główni aktorzy, w szczególności żona Hoessa bardzo dobrzy. Dla osoby znającej temat wszystko zrozumiałe ale dla kogoś mniej wiele może umknąć. No i końcówka tak z dupy dodana gdy nagle przeskakujemy do domu Polaków.
Ale poza tym warto obejrzeć.
a i brakuje na końcu jakiegoś postscriptum – całego jednego ekranu ze zdaniem że Hoess był odpowiedzialny za śmierć 2,5 mln osób.
W kwestii odbioru widać to, co piszesz po np. niedawnej wypowiedzi Leny Dunham. Odwiedziła Oświęcim przy okazji kręcenia swojego nowego filmu, obejrzała też właśnie „Strefę”. I rzuciła mądrością, że takie wizyty/filmy są ważne, bo w ogólnej świadomości Oświęcim równoznaczny jest z miejscem kaźni, koszmarem. A mało kto zdaje sobie sprawę, że to też miasto, w którym toczy(ło) się normalne życie. I dzięki „Strefom” można sobie uświadomić, że równolegle z koszmarem toczyło się alternatywne, „normalne” życie ludzi, którzy mieli swoje sprawy i w dupie wszystko inne.
To dokładnie pokazuje, ludzie giną wagonami, ale dla wszystkich plaskoziemcow i innych oszołomów wyjdzie, że „no ale w sumie to przecież żyli normalnie w tym Oświęcimiu, kwiatki sadzili. A Niemcy to nawet do pracy zatrudniali i ubrania rozdawali. Ci w polu w pasiakach to pewnie jakiś kompania karna była. A ten ogień z kominów to pewnie grzanie, bo w Polsce to zimno, i nawet musieli Hiesom CO w domu założyć…
Ba Polakom było tak dobrze ze po nocy jabłonki sadzili.
Niestety tak jak kiedyś uważałem, że w filmach warto zostawić widzom pole do interpretacji to aktualnie jestem na etapie myślenia że niestety ludzie to debile. I tak jak ja czy Ty po filmie na faktach z ciekawością doczytasz jak było naprawdę (oczywiście jeśli temat filmu jest ciekawy) to niestety teraz mało komu się chce, lepiej tiktoka po przerzucać…