×
Dead of Summer (2016)

Dead of Summer 1×01. Recenzja pilota

Trwa moda na serialowe horrory. I dla miłośników gatunku to raczej dobra wiadomość, bo przez lata wydawało się, że poza opowiastkami o wampirach nic podobnego w telewizji się nie sprawdzi. A jaka jest zła wiadomość? Ano taka, że Dead of Summer jest serialem marnym. Recenzja pilotowego odcinka serialu Dead of Summer.

O czym jest serial Dead of Summer

Rok 1871. Na pianinie w tajemniczej chacie nad jeziorem plumka sobie Tony Todd (dla tych co no habla przypominam – Candyman; choć takie smaczki już dawno się wyciorały i stają się banalne). W tym samym czasie do chaty zbliża się kilku uzbrojonych mężczyzn, którzy nie wyglądają na zbytnio przyjacielskich. I rzeczywiście, gdy wdzierają się do chaty od razu rzucają się na pianistę i siłą chcą oderwać go od instrumentu. Pianista walczy, a my równocześnie podglądamy taflę jeziora, na którym po kolei pojawiają się trupy. Jeden trup, drugi trup, dziesiąty trup… Tytuł, cięcie i przenosimy się do 1989 roku na szkolny parking, na którym stoi autobus, a przed nim zbiera się grupka młodzieży. To opiekunowie wakacyjnego obozu, który za trzy dni rozpoczyna się nad jeziorem Stillwater. Wszyscy dobrze się znają, ale jest wyjątek, małomówna dziewczyna wyglądająca jak siostra Agnieszki Cegielskiej. Chodzi do tej szkoły od niedawna, wyjazd na obóz traktuje jako sposób na wyjście z jakiejś tam traumy. Ekipa wsiada do autobusu, dociera do Camp Stillwater położonego dokładnie w miejscu akcji z 1871 roku i pod okiem Elizabeth Mitchell rozpoczyna przygotowania do wakacyjnego sezonu.

Recenzja pilota serialu Dead of Summer

Brzmi świetnie, nie? Już sobie pewnie wyobrażacie jak fajowy może to być serial, bo przecież jak to spieprzyć? Jak spieprzyć klasyczny obozowy slasher umiejscowiony akcją w latach 80., właśnie wtedy, gdy obozowe slashery święciły swoje triumfy i rozgrzewały do czerwoności każdego posiadacza odtwarzacza wideo. Jasne, wtedy szybko się wypaliły, bo jeden był podobny do drugiego, ale minęło już tyle lat, że jak najbardziej odtworzenie tamtego klimatu i tamtych slasherów może się udać. Jak i inne nadawane obecnie serialowe slashery, które sprawdziły się na małym ekranie. No na pewno będzie Dead of Summer strzałem w dziesiątkę.

Nie będzie, bo to taki straszny żal, że aż szkoda. Już nawet pomijając przeciętny odcinek pilotowy, który można by przeżyć, bo to początek, zawiązanie akcji, na pewno dalej będzie lepiej niech no się tylko rozkręcą. Nie to jest największym problemem Dead of Summer. A tych są przynajmniej dwa.

Pierwszy – mniejszy. To nie jest slasher. Wiedzę tę teoretycznie powinniśmy wynieść po lekturze wywiadów z twórcami Dead of Summer. Ale kto by czytał jakieś wywiady? Nie miałem pojęcia o istnieniu takiego serialu póki się na niego natknąłem, a co dopiero jeszcze czytanie wywiadów. Wywiadów, w których podkreślono, że Dead of Summer nie będzie wcale klonem filmów typu Sleepaway Camp. To czym będzie? No będzie supernaturalnym horrorem. Czyli opowiastką o duchach. No ludzie, o duchach! Padniecie w scenie, gdy Tony Todd objawia się w 1989 roku po raz pierwszy. I to nie ze strachu, ale ze śmiechu.

Drugi – najpoważniejszy. Problem znaczy się. Dead of Summer jest encyklopedycznym przykładem na to, jak spierdolić na ekranie klimat lat 80. To nawet za dużo powiedziane, bo tam nie ma żadnej próby odtworzenia tego klimatu, więc nie ma co pieprzyć. Zawiedli wszyscy – charakteryzatorzy, fryzjerzy, kostiumolodzy itd., itp. Tragedia zaczyna się wraz z pojawieniem się na parkingu bohatera z kamerą wideo rejestrującego to, co się potem wydarzy. Kamerka jest mała (na pewno nie na kasety VHS, bo sama jest wielkości takiej kasety) i ma odginany na bok ekranik z podglądem obrazu. Skąd taka w 1989 roku? Tajemnica. Potem pojawia się reszta bohaterów ubranych i uczesanych całkiem normalnie jak na nasze obecne standardy, ot trochę jak dzisiejsi hipsterzy. Zaczynają rozmawiać współczesnym językiem, a za chwilę pojawia się postać geja i, niespodzianka, wszyscy go akceptują, on obnosi się ze swoją orientacją na luzie i bez strachu – no już widzę taki luz w 1989 roku. A wszystkiemu przygrywa fatalna, całkiem randomowa muzyka, choć aż prosiłoby się o klimatyczny soundtrack a’la Starry Eyes. Tylko Patience Gunsów na koniec daje radę. Za żałosne zaś trzeba uznać próby „uosiemdziesięciowienia” w postaci koszulki z The Cure i numeru Rolling Stone’a z Keatonem jako Batmanem na okładce.

Ale wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? Że to wcale nie musiał być 1989 rok, bo ta data nic nie zmienia. Wystarczyło nie pisać, że to 1989 rok i nawet nie byłoby problemu. Pozostałby tylko marny serial.

PS. Cały odcinek można obejrzeć na jutubce:

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004