Zastanawiałem się długo (jakąś minutę) czy będę umiał napisać recenzję filmu Ridleya Scotta całkowicie odcinając się od książki Andy’ego Weira. Doszedłem do wniosku, że nie i nie zamierzam się nawet męczyć, bo to nie ma sensu.
Marsjanin – Na początku była książka
Gdyby ktoś szukał w literaturze przykładu na klasyczny amerykański sen, Marsjanin pasowałby jak ulał. Napisana przez Weira książka nie od razu znalazła swoich amatorów. Jeden za drugim wydawca ją odrzucił (troszeczkę się nie dziwię – teraz gdy odniosła sukces i została zekranizowana to każdy mądry, ale tak obiektywnie patrząc bez wczytywania się w treść, Marsjanin nie jest prozą najwyższych lotów – przeciwnie, to dobry przykład na to, że nie trzeba umieć pisać, ale bezwzględnie trzeba wiedzieć, o czym się pisze; i mieć trochę poczucia humoru) i jeszcze dwadzieścia lat temu pewnie byłby to koniec przygody autora. No ale przez ten czas wynaleziono Internet. Weir zaczął wrzucać Marsjanina w odcinkach na swój blog, a zachęcony przez czytelników załadował go potem bodajże w postaci e-booka za niecałego dolara na Amazon. Książka sprzedała się w tysiącach egzemplarzy, znalazła wydawcę, upomniał się o nią Hollywood. Pstryk. Amerykański sen.
Książki, które są lepsze od ich ekranizacji
Czyli z grubsza wszystkie książki, które doczekały się filmowej ekranizacji – Marsjanin nie jest tu wyjątkiem i dlatego trudno jest mi napisać tę reckę zupełnie ją olewając. Książkowy Marsjanin jest lepszy, taka prawda. Przeczytałem dopiero 2/3 (prawie za jednym zamachem, co wiele mówi o książce), ale pozostała 1/3 nic już raczej w tej kwestii nie zmieni. Tak samo jak nic w tej kwestii nie zmieni fakt, o którym pisałem wyżej, że powieść Weira nie jest arcydziełem literatury. Ale jest arcydziełem wiedzy o tym, o czym się pisze (choć mnie, laikowi, każdą głupotę można wcisnąć), a że strony książki dają nieograniczoną możliwość opisania tego co tylko się chce, to siłą rzeczy ich autorzy mają przewagę nad twórcami filmów, które w dwóch godzinach z małym hakiem muszą to wszystko zmieścić i już. Co jest trudne, gdy sednem powieści jest jak a nie co.
I tak się zastanawiam, jak wiele się straci idąc na film bez znajomości książki. I dochodzę do wniosku, że jednak sporo. Szczególnie gdy kogoś właśnie interesuje to jak. Bo co by nie gadać, film – bardzo, bardzo dobry, to nie podlega dyskusji – wiele rzeczy traktuje szybko, pobieżnie i byle do przodu. Wiele ważnych informacji pojawia się w jednej linijce dialogu i łatwo je przegapić. A wiele informacji nie pojawia się w ogóle. Od początku bohaterowie gadają np. o MAV-ie bez rozszyfrowania tego skrótu. Co moim zdaniem dość ważne – najpierw powinno być podane całe rozwinięcie tego skrótu, a potem już można korzystać ze skrótu (chyba, że coś przegapiłem 😉 ). Oczywiście można się szybko domyślić ococho, ale mało na to czasu, bo już trzeba kolejne rzeczy rozkminiać.
No ale to ograniczenia związane z medium, jakim jest film. Na pewno coś można by napisać lepiej, ale i tak – chcesz szczegółów, zajrzyj do książki. Tam wszystko fajnie opisano i nawet jak nic się z tego nie rozumie, to ma się wrażenie, że tak, tak właśnie to trzeba było rozwiązać!
O czym jest Marsjanin?
18 dzień (vel 18 sol – doby na Marsie są trochę dłuższe, czego zresztą też nie wytłumaczono w filmie; BTW w książce wszystko zaczyna się 6. sola, ciekawe co za różnica, że zmienili taka pierdołę) trzeciej ekspedycji na Marsa. Załoga statku kosmicznego Hermes zostaje zaskoczona przez potężną burzę i musi zwijać się na orbitę. Podczas ewakuacji kosmonauta Mark Watney obrywa anteną satelitarną i ginie w burzowej zawierusze. Koledzy starają się go odnaleźć, ale bez skutku. Muszą odlecieć, bo inaczej też zginą. Ale Watney nie zginął. Jakiś czas potem odzyskuje przytomność i uświadamia sobie, że został sam na Marsie.
Normalnie miałby przesrane, ale jest przyszłość, nie jest tak beznadziejnie jak mogłoby być. Przede wszystkim jest hab, czyli w skrócie taki sporej ilości domek, w którym spokojnie można mieszkać. Jest też odzyskiwacz wody i oksygenator (nie wymyślono takich jeszcze, nie? 🙂 a przynajmniej tego pierwszego). Czyli jest od czego zacząć. Ale jedyną nadzieją na powrót do domu jest dla Watneya doczekanie na przylot kolejnej misji Ares IV. A to oznacza, że musi przetrwać na Marsie przynajmniej cztery lata z zapasami żywności, które nie wystarczą nawet na jedną czwartą tego okresu.
Marsjanin to dwie godziny świetnej rozrywki
Ni mniej ni więcej. Pierwsze pojawiające się recenzje pełne były zachwytów i klepania Scotta po plecach, ale na szczęście nic z tego nie okazało się przesadzone. No może zachwyty, bo Marsjanin – tak jak i książka – nie jest dziełem wybitnym. Ale jest dziełem cholernie rozrywkowym, które ogląda się jednym tchem bez przerw na pierdoły. Akcja cały czas prze do przodu, marsjańskie krajobrazy wyglądają bardzo ładnie dla oka (i jakoś tak przyjaźnie; czytając książkę Mars nie wydawał mi się aż tak przyjemną planetą, co w sumie znów było w książce ciut lepsze, bo potęgowało kłopot bohatera; filmowy Mars momentami wygląda całkiem… ziemsko) i, co najważniejsze, jest w Marsjaninie cała masa humoru, który rozładowuje wiele sytuacji i nie pozwala przemknąć przez głowę myśli: „e, to bez sensu”. Śmiało więc można powiedzieć, że Ridley Scott w końcu trafił w dziesiątkę! Kręcąc przez ostatnie lata film za filmem zawsze coś było nie tak. Wyglądały zacnie, ale to nie był ten stary dobry Ridley Scott. A teraz wszystko zagrało i w końcu wyszedł jakiś film s-f, na który bez wstydu można wybrać się do kina. Robinson Crusoe naszych czasów.
Ulubiona przez Quentina część recenzji, w której Quentin narzeka 🙂
Przejdźmy do tego, co się w Marsjaninie nie udało. I bardzo proszę, żeby nie traktować tego jako argument przeciwko wybraniu się na Marsjanina do kina, bo nim nie jest. Ot z kronikarskiego obowiązku. Najbardziej brakowało mi… książkowego poczucia humoru Watneya. Nie zrozumcie mnie źle, pełno w Marsjaninie humoru, ale mam wrażenie, że za scenariusz wziął się ktoś (Drew Goddard, ten od Projekt: Monster, Dom w głębi lasu), kto uważa, że jest zabawniejszy. To ten gatunek człowieka, co to na najlepszy nawet dowcip mówi, że „suche” albo „tu trzeba było jeszcze dać coś tam, byłoby lepiej”. Zamiast samemu coś wymyślić, woli się mądrzyć nad czyimś żartem. No i w efekcie tego film nie jest tak zabawny jak książka. A czasem żart, który w książce śmieszył, w filmie wypada trochę drętwiej. No a wywalenia w kosmos dowcipu o cyckach Goddardowi nie można darować!
Zresztą w ogóle scenariusz (a właściwie adaptacja tekstu książki) jest najsłabszym elementem filmu. Zachowując wszelkie proporcje, to nadal świetna historia. Nie udało się Goddardowi tak przenieść książki na ekran, żeby nie było czuć skrótów i przyspieszeń. Przez to nie wszystko się klei tak jak powinno i nie zachowuje odpowiedniego tempa. Cierpią na tym aktorzy, którzy pojawiają się na chwilę, robią swoje i oddają plan opowiadanej historii. Poza Mattem Damonem nikt z nich nie wpisze Marsjanina na listę swoich największych dokonań. A najbardziej drętwa z całego towarzystwa była Jessica Chastain.
A ten akapit to już będzie całkowicie subiektywny. Osobiście wolałbym w Marsjaninie mniej kosmosu. Najciekawszy jest wtedy, gdy Watney zmaga się z Marsem komentując te zmagania ironicznymi uwagami i tego życzyłbym sobie więcej. Bo gdy do gry wchodzą NASA i statki kosmiczne już nie jest tak fajnie, a fabuła zaczynając skupiać się na kilku wątkach jednocześnie trochę zostawia zmagania Watneya na boku, ograniczając je właściwie do niezbędnego minimum. Opowieść pod tytułem cały świat kontra Mars jest już dla mnie mniej błyskotliwa. Choć na szczęście Watney może zmienić obiekt swojego uroczego wkurwienia z Marsa na NASA, więc… więc już nie narzekam :).
(1982)
A co jeszcze warto zobaczyć w kinie? Odpowiedź:
- Sicario
- Everest
- The Walk. Sięgając chmur
- Karbala
Agentka FBI dołącza do oddziału mającego na celu zlikwidowanie meksykańskiego barona narkotykowego. Mocne kino prosto z oka cyklonu amerykańsko-meksykańskiej wojny narkotykowej. PRZECZYTAJ WIĘCEJ
Historia dramatycznej wyprawy na szczyt Mount Everest, podczas której himalaiści zostali zaskoczeni przez potężną burzę. Efektowne, ale nie efekciarskie kino górskie. PRZECZYTAJ WIĘCEJ
Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia przejścia na linie pomiędzy wieżami World Trade Center. Nieco nudna wizualna uczta. PRZECZYTAJ WIĘCEJ
Zapis najkrwawszej bitwy, jaka stała się udziałem polskich żołnierzy po II wojnie światowej. Naprawdę porządne kino wojenne. PRZECZYTAJ WIĘCEJ
(1981)
Ocena Końcowa
9
wg Q-skali
Podsumowanie : W wyniku nieszczęśliwego wypadku amerykański astronauta zostaje sam na Marsie. I nie zamierza umierać. Jeden z najlepszych rozrywkowych filmów roku.
Podziel się tym artykułem:
A u mnie odwrotnie, film mi się bardziej podobał niż książka, może dlatego, że sam dużo piszę i jednak bardzo uproszczony warsztat literacki Weira nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, natomiast co do sir Scotta trudno zarzucić mu braki w warsztacie filmowym 😉
Gdzieś tam w kwietniu chyba pisałem, że to będzie najgorszy rok w historii kina, no cóż… myliłem się, końcówka 2015 jest mocna.
No tak przez całą pierwszą połowę roku wieszczyliśmy tę kichę filmową i mieliśmy wszelkie podstawy ku temu. Jasnowidzami nie jesteśmy, mieliśmy za mało danych :).
Do formuły jaką przyjął Weir warsztat niepotrzebny. Póki książka nie wraca na Ziemię. Ale tak czy siak wg mnie Prousta tu nie było trzeba.
Ja byłem lekko znużony i ogólnie jestem rozczarowany, mam nadzieję, że Ridley jednak nie pójdzie tą drogą, bo ostatnie jego filmy bardziej mi się podobały. Zgadzam się za to, że Mars za bardzo ziemski i zbyt dużo było akcji ratunkowej.
Poprawka, zerknąłem w jego filmografię i jednak bardziej mi się nie podobały 😛
Kończę książkę i tam jest bez porównania lepiej to wszystko rozwiązane. Watney traci kontakt z Ziemią i dalej sam musi wszystko kombinować. Za chwilę w jakąś burzę wjedzie – i to jest przejazd przez Marsa, a nie filmowe bezproblemowe dotarcie do MAV-a.
Mimo to film nadal mi się podobał :).
Co człowiek to opinia, u mnie jeszcze inaczej: popsułeś mi film 😀 tzn. sięgnąłem po książkę, trochę pod wpływem Twojej opinii, że lepiej przeczytać przed seansem… w moim wypadku było gorzej, bo film jest dość wierną adaptacją pozbawioną inwencji. W powieści wszystko jest lepsze, a film mnie nieco rozczarował, czym byłem zaskoczony 😀
No może rzeczywiście powinienem napisać, że lepiej przed seansem przeczytać 1/3 książki… 🙂
Scott, idź już na emeryturę. Tyle powiem. 😛 No, dobra. Trochę rozwinę. To jego najlepszy film od iluś tam produkcji ale to dalej cień reżysera, który zrobił „Blade Runnera”, „Obcego”, „Pojedynek” czy „Black Rain” i parę innych rzeczy. Książka wg mnie jest średnia. Technicznie nie będę wnikał, bo nie jestem inżynierem, trochę autor chyba upraszczał pewne wyliczenia, ale dobra. Jakoś to się trzymało kupy (oprócz naciąganego zawiązania akcji). Natomiast portrety bohaterów w książce to porażka, jakieś nołnejmy psychologicznie bez wyrazu zupełnie. Językowo autor to też trochę daleko od Szekspira, Dickensa czy Bułhakowa, no ale ok, czepiał się nie będę. Niemniej książkę czyta się dobrze i wydaje się, że to wymarzony materiał na film. Ba, że jest spora szansa na to, by film był lepszy niż książka. Ale nie jest. U Scotta bohaterowie są równie papierowi jak w książce (niektórzy, w tym główny nawet jeszcze bardziej, a to już wyczyn). Wycięcie pewnych zdarzeń rozumiem (wyprawa łazikiem na pół książki trwa tu kilka minut filmowego montażu:P) ale zmiany poczynione w imię jakiejś politycznej poprawności, tudzież kategorii wiekowej PG-13 mnie już dobiły. Szlag trafił żart z cyckami, wszystkie przekleństwa a gość z NASA już nie jest po prostu hindusem, ale pół hindusem, pół baptystą i jeszcze jest czarny. Scott, człowieku, kiedyś kręciłeś świetne kino, a teraz tylko jakieś poprawne polityczne „widowiska”. Idź na emeryturę, serio. 😛 😉
Z tym Hindusem to chyba problem był taki, że oni tylko Irffana Khana teraz znają i nie chcieli go obsadzić, bo dopiero co w Jurassic World był ;). Taka moja teoria. Podobnie z cyckami. Myślę, że to nie poprawność polityczna, a scenarzysta uznał, że tak jak jest będzie zabawniej. A co do przekleństw to nie wiem o co Ci chodzi:
[i]Around 15 uses of the f-word (2 of them is loud, others are mentioned, bleeped or mouthed) and some other curses like „shit”. In other versions can be more or less profanities. For example, in the spanish version are more uses of „fuck” and „pussy” is used more than once. It got down to the end and called Gods name in vain.[/i]
Książka do arcydzieł literatury z pewnością nie należy, ale taka jej forma, że nie ma miejsca na nie wiadomo jakie rysy bohaterów. Bardziej blog niż książka przez większość czasu, ale taki zamysł miał autor i się go trzymał. Co poradzić, to film o tym jak wydostać się z Marsa, a nie o tym, jacy ludzie próbują wydostać się z Marsa. Wolałbyś ten drugi.
Wolę takiego lekkiego Scotta nie-Scotta niż Scotta poważnego, któremu znów nie wyszło.
Jak to nie wiesz o co chodzi? W książce autor nie wykropkowuje przekleństw. W filmie gdy wcześniej tekst pisany przez Watneya wyświetlał się na ekranie, gdy pojawiają się przekleństwa widzimy tylko jak czyta go ktoś w NASA pomijając co brzydsze wyrazy. 😛 Gdy Watney chciał przekląć w łaziku, kamera stamtąd uciekła. Etc.
Ten film jest do bólu poprawny (nie tylko politycznie). O takich zapomina się kwadrans po seansie. 🙂
„Nie wiem o co chodzi” w kontekście „czepiasz się” :). Uważam, ze w miarę nieźle z tego wybrnęli jak na PG-13 i nie widzę powodu, żeby akurat w przypadku „Marsjanina” czepiać się tego, że nie ma w nim przekleństw i punktować to jako jeden z głównych (nie mów, że jest drugorzędny, bo wtedy byś go nie wymieniał, o! 🙂 ) zarzutów pod adresem filmu. I mówię to ja, który nie lubi PG-13.
Takowoż nie sądzę, że akurat poprawność polityczna jest jakimś problemem tego filmu. Chyba tylko wtedy, gdy się marzy o Ridleyu Scott’cie w starej, mrocznej formie. Ja nie lubię „Blade Runnera” :), więc mam takiego Scotta w nosie. Wystarczy mi, że będzie robił filmy, które z przyjemnością obejrzę.
Pierwszorzędnym problemem tego filmu, że jest, jak pisałem, poprawny ogólnie, nie tylko politycznie. Czytaj: jest taki sobie. Nie imponuje ani treścią, ani formą. Taki hollywoodzki produkt.
Podrzuć tytuły tych lepszych filmów, w których koleś ewakuuje się w pojedynkę z Marsa, skoro ta treść „Marsjanina” taka sztampowa :).
Wiesz, można zrobić film o człowieku ewakuującym się w pojedynkę choćby i z Neptuna, ale to nie uczyni go ciekawym z automatu. 😛 Swoją drogą Arthur C. Clarke popełnił wiele lat temu całkiem sensowne pod względem naukowym opowiadanie S-F o gościu, który w pojedynkę wyprawił się w atmosferę Jowisza balonem (oczywiście takim hipernowoczesnym, ale jednak balonem). Przy tym Damon na Marsie to mały pikuś. 😛
Balonem w kosmos to już w Edgara Allana Poe lecieli. Zupełnie normalnym :).