×

Jason Statham Vs. The Rock – Celebrity Deathmatch A.D.2013

Podczas gdy świat ma coraz więcej superbohaterów, to o porządnego gwiazdora kina akcji wciąż trudno. Lata mijają, a następcy Arniego i Sly’a ze świecą szukać. I choć winne temu jest też samo kino, które woli karmić nas tłajlajtowymi klonami najlepiej na sześć części, to jednak uważam za wstyd, żeby o żadnym z aktorów nie można było powiedzieć, że jego nazwisko w obsadzie gwarantuje solidną rozpierduchę. A już solidną niePG-13rozpierduchę to w ogóle. Kilku panów się co prawda stara od czasu do czasu, ale drugiego Johna Rambo nie widać. Smuteczek.

Najbliżsi miana ekranowego hiroła są chyba ci dwaj panowie wymienieni w tytule. Drugiego w „Welcome to the Jungle” namaścił nawet sam Schwarzenegger, a pierwszy z powodzeniem partneruje Włoskiemu Ogierowi w anihilacji przeciwników wyglądających jak Anhel z Dextera. I o ile w kontynuacjach fajnych serii (Szybcy i wściekli) czy zbiorach największych badassów (Niezniszczalni) sobie radzą i stanowią dodatkowy magnes na widza, to jednak ich indywidualnym popisom wciąż brakuje tego czegoś, co i nawet toporny Dolph Lundgren te paredziesiąt lat temu w Czerwonym skorpionie miał. Składa się na to wiele czynników, od których sami nie do końca są zależni, ale jest jak jest i „film z The Rokiem” czy „film ze Stathamem” nie budzi we mnie takich emocji, jak kiedyś budziły „filmy z Arnoldem” i „filmy z Sylvestrem”. Ba, dalej budzą, wystarczy zapodać takie Commando, czy wspomnianego już Rambo. Najlepiej trójkę.

A piszę o tym, bo w przeciągu dwóch ostatnich dni obejrzałem najnowsze próby zawładnięcia obu panów świadomością fana rozpierduchy. I dlatego, że obie sprawiły mi zawód – przy czym troszkę winy zrzucę na siebie (albo na machinę promocyjną, nie zdecydowałem jeszcze), bo po „Snitch” spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Ale o tym potem. Najpierw:

Parker

W filmach, w których największą atrakcją jest występ Jasona Stathama, scenariusz jest zawsze jeden. Sympatyczny chłop, Statham, ma jakiś zestaw pryncypiów, których zdecydował się nie łamać. I albo je łamie, albo łamie je ktoś za niego, a przez to Statham ma kłopot. Kłopot, który trzeba rozwiązać najlepiej przez wybicie jak największej liczby zębów.

W „Parkerze” jest podobnie i choć może takiego wyraźnego zestawu reguł nasz tytułowy bohater tu nie ma, to jeden raz czy drugi rzuca z ekranu głęboką myślą, że przecież w życiu trzeba się czymś kierować, a kto nie kieruje się niczym ten dostanie od niego po ryju. A kandydatów do mordobicia jest pięciu – to nowi znajomi, z którymi robi skok na sporą kasę. Po wszystkim postanawiają go zabić, ale – w myśl najlepszych standardów kina akcji – średnio im się to udaje, choć wystarczy z maksymalnej bliskości trafić mu prosto w głowę. W co trafiają – nie wiadomo, bo na wszelki wypadek widać tylko jak kat strzela w kierunku ziemi, a potem, żeby nie mieć czasu na zastanowienie spycha Stathama od razu do wody.

Nie przeszkadza mi to zbytnio, tak tylko dla zasady narzekam. Przemawia do mnie koncepcja kina zemsty, nawet jeśli mszczący się nie dochodzi do siebie tak długo jak Panna Młoda w „Kill Billu”. Tyle tylko, że pierwsze pół godziny „Parkera” to seria nieustających kolejnych bzdur, które przełknąć już o wiele trudniej. Parker, naprawdę solidnie poturbowany, szybciutko dochodzi do siebie, a prowizoryczna kroplówka ulecza go już bez sladu kontuzji. Wiedziony zemstą szybko zaopatruje się w samochód, broń i pieniądze – a w świecie Parkera jest to bardzo proste, wystarczy wsiąść do obojętnie jakiego samochodu i podjechać pod pierwszy z brzegu budynek, w którym akurat jest kupa kasy i jełopy strażnicy. Skąd wziął broń, nie zauważyłem. Po prostu gdzieś leżała chyba. Nic więc dziwnego, że dwa dni po wyskoczeniu rannym z pędzącego samochodu i postrzale już jest w bogatej dzielnicy i ma kasę na wszystko. Jennifer Lopez pokazuje mu, jaką nosi bieliznę, a on sam ma w dupie, że każdy jego czyn naraża na śmiertelne niebezpieczeństwo wszystkich bliskich. Niech se radzą sami.

Rany, nawet motyw jego niedoszłych zabójców jest debilny. Żyłują się o jakieś głupie dwieście tysięcy, bez którego nie dadzą rady zrobić Skoku Życia ryzykując, że wkurwią Parkera, który – jak już wiedzą – nie jest jakimś pierwszym lepszym ciołkiem. Szybciej by poszło, gdyby poszli po kasę do Skoku Stefczyka. Nie mówiąc już o tym, że mają takie Plecy w postaci mitycznego chicagowskiego przechuja, którego wszyscy się boją, że te 200 koła na rozruch kradzieży, która wzbogaci ich o 75 milionów dolarów zdobyliby na pstryknięcie palcem.

W świetle tych kosmicznych bzdur nie dało się spokojnie „Parkera” oglądać, choć w drugiej połowie już był całkiem przywoity, aczkolwiek nie na tyle, żeby choć raz krzyknąć WOW. Ot, parę średnio suchych tekścików i trochę krwawej akcji – nic, co obrońców moralności mogłoby przyprawić o palpitacje serca. 6/10. Jeśli chodzi o ekranizacje książek do pociągu, to taki Jack Reacher bije toto na głowę, choć wcale dużo więcej ode mnie nie dostał.

***

Snitch

Nie wiem kto był odpowiedzialny za casting do tego filmu, ale chyba była to osoba pierwszy raz odpowiadająca za coś takiego, która wcześniej była kierownikiem w Biedronce. I kiedy The Rock pierwszy raz dostał po ryju od bandy pryszczatych Mu… Afroamerykanów, nie pozostało mi już nic więcej jak tylko zawyć z bólu. I niech sobie inni tłumaczą, że jeśli ktoś jest wielki to nie znaczy, że jakiś konus nie może mu nakopać. Wporzo, tak może być. Ale to The Rock i w roli umięśnionego everymana jest po prostu nieprzekonywujący. Nie mówiąc już o tym, że przez cały film nikt na jego widok nawet się nie zająknie „o, stary, ale z ciebie wielkolud!” o co aż się prosi. Wszyscy rozmawiają z nim jak z Małyszem, a taki jeden króciutki dialożek z pewnością kazałby mi troszeczkę złagodzić powyższą opinię. (No i nie mówiąc o tym, że Samoańczyk i Greczynka mają w filmie zwyczajnego, białego dzieciaka – chyba adoptowany).

Jak już wspomniałem wyżej, zdaję sobie sprawę, że większość złego zrobiło dla tego filmu moje nastawienie do niego, ale na litość boską, czego miałem się spodziewać po filmie z The Rockiem? Bo raczej nie obyczajowego dramatu, jakim jest „Snitch”. A jeśli już to nie obyczajowego dramatu, w którym The Rock dostaje bęcki od pierwszego lepszego szczyla. A taki właśnie dostałem. Trochę bezsensownym sprawia to tę notkę, bo „Snitch” kinem akcji nie jest, ale z drugiej strony – jeśli w ogóle The Rock chciałby jeszcze kiedyś być ikoną kina akcji, to nie przez takie filmy droga. A na odwrót? The Rock chciałby być może raczej wielkim (sic!) aktorem? Obawiam się, że w rolach szekspirowskich może być niewiarygodny, tak jak niewiarygodny jest tutaj. I nie ma znaczenia, że aktorem jest rzeczywiście coraz lepszym – w ogóle go lubię, bo nie jest taki sztywny i ma do siebie duży dystans. Czyli ma wszystko, żeby zostać ikoną kina akcji i nią powinien zostać. A takie filmy jak „Snitch” zostawiać komu innemu.

Ale o co w ogóle chodzi? Pewnego dnia syn szefa firmy przewozowej trafia do więzienia za posiadanie narkotyków. Grozi mu przynajmniej dziesięć lat odsiadki. Ojciec postanawia jakoś złagodzić mu ten wyrok. Dowiaduje się, że jeśli wystawi DEA innego handlarza, to jest nadzieja na redukcję wyroku syna. Czym prędzej więc stara przedostać się do narkotycznego półświatka i tym sposobem prawie natychmiast staje na wyciągnięcie ręki od meksykańskiego druglorda.

Nie znam się na amerykańskim prawie, więc nie będę głośno krzyczał, że ten film to bzdura. Ale wsadzanie kogoś do więzienia na 10 lat tylko za to, że otworzył listową przesyłkę zawierającą dragi wydaje mi się być głupie dość. Nie mówiąc o jawnym szantażu wymuszającym na nim kablowanie na kogoś innego w zamian za zmniejszenie wyroku. Wychodzi więc na to, że w Ameryce, jeśli masz jakiegoś wroga, to wystarczy wysłać mu pocztą narkotyki i zawiadomić o tym DEA. I pozamiatane. W filmie tłumaczone jest to trwającą wojną antynarkotykową, która wymaga konkretnych kroków, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to zwykły idiotyzm. Albo takie polskie nabijanie statystyk, żeby ładnie wygladały w trakcie wyborów.

No ale film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, więc co mu zrobisz ;P Niektórym się wydaje, że wystarczy dać taki napis przed filmem i to od razu uprawnia do wciskania każdego możliwego kitu.

„Snitch” to dwugodzinna nuda, w której w zasadzie nic się nie dzieje. Miałem w przypływie łaskawości dać mu 6, ale właśnie zmieniłem zdanie. 5/10

(1537)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004