Opłaciło się być umiarkowanym fanem Konkursu Piosenki Eurowizja. Kiedy w końcu powstał o nim film, będę wiedział, o czym piszę. Przedpremierowa recenzja filmu o wszystko mówiącym tytule Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga. Netflix.
O czym jest film Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga
Lars Erickssong (Will Ferrell) i Sigrit Ericksdottir (Rachel McAdams) mieszkają w niewielkim islandzkim miasteczku, gdzie od dziecka marzą o tym, by wziąć udział w Konkursie Piosenki Eurowizja. Szczególnie zdeterminowany jest Lars, który nie ustaje w marzeniach wbrew ojcu (Pierce Brosnan), który nie może pogodzić się z tym, że jego syn jest pierdołą. Marzenia to nie wszystko. Stworzony przez Larsa i Sigrit zespół Fire Saga komponuje swoje piosenki, które wysyła na islandzkie eliminacje do konkursu. Jedna z nich przedostaje się przez gęste sito eliminacyjne i ku zdziwieniu naszych lokalnych artystów, wkrótce wyruszają oni na przygodę życia do Szkocji, gdzie zorganizowana została kolejna edycja konkursu Eurowizja. Zdaniem bukmacherów, których kandydatem do zwycięstwa jest Rosjanin Alexander Lemtow (Dan Stevens), islandzka przygoda z Eurowizją skończy się katastrofą.
Zwiastun filmu Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga
Recenzja filmu Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga
Historia powstania tego filmu sięga rzekomo końcówki ubiegłego wieku, kiedy to Will Ferrell zobaczył w szwedzkiej telewizji transmisję z jednej z edycji Eurowizji i zakochał się w tym muzycznym wydarzeniu. W rzewną historię z przeszłości nie ma powodu wątpić, bo po obejrzeniu filmu widać jak na dłoni, że Ferrell, który jest współautorem scenariusza, rzeczywiście wie, o co w tym wszystkim chodzi. Z jakichś teoretycznych fakapów, choć nie jestem go do końca pewien, wyhaczyłem tylko obecność w półfinale piosenek z Włoch i Wielkiej Brytanii – krajów, które nie muszą występować w półfinale, bo finał mają pewny. Ale chyba mogą wystąpić, jeśli chcą, więc wtedy nie byłby to fakap.
Żeby nie niepokoić kolejnymi zdaniami, napiszę, że Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga jest bardzo sympatycznym filmem, który spełnia zadania, jakich należałoby się po nim spodziewać. To typowy „feel-good-movie”, który porządną rozrywką i wpadającymi w ucho piosenkami potrafi poprawić humor. Po ustaleniu tego można już przejść do lekkiego załamywania rąk nad pierwszym pół godziny filmu, kiedy wydawało się, że oto przed nami katastrofa i kolejne zmarnowanie dobrego pomysłu na film.
No może nie od razu katastrofa, ale na pewno niewypał. Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga zaczyna się wyjątkowo topornie. Wszystko, co tam zobaczymy jest wysilone i zwyczajnie nieśmieszne. A nie tego można by się spodziewać po komedii. Autorzy filmu postanowili pośmiać się z Islandczyków i poszli po linii najmniejszego oporu. Łohohoho, jakie śmieszne nazwiska, łohohoho albinoska, łohohoho laska wierzy w elfy. Nie jest to naśmiewanie się chamskie, ale na pewno nie do końca sympatyczne. Twórcy nie muszą się niczego obawiać, bo jak wiadomo nie ma (za wielu, bo jacyś pewnie są) czarnoskórych Islandczyków, a co za tym idzie można z nich toczyć bekę.
W związku z powyższym właściwy film zaczyna się dopiero wraz z wyjazdem głównych bohaterów na konkurs Eurowizji. Twórcy filmu dalej się naśmiewają – tym razem z konkursu – ale tu już można wyczuć sympatię pod jego adresem. I choć umiejętnie punktują absurdy związane z tym, kiczowatym bądź co bądź, konkursem, widać, że są jego fanami i nie zamierzają go w żaden sposób zdyskredytować.
Scenariusz Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga nie przewiduje żadnych większych zaskoczeń. To typowa historia underdoga, który rusza na podbój świata. Jeśli ktoś posiada obawy o to, że produkcja Netfliksa to kolejny przykład głupawego humoru Ferrella, to może przestać je posiadać. Nie ma w filmie Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga niczego, co by miało uniemożliwić obejrzenia go przez młodszych widzów. To bardzo miła komedia muzyczna o wydarzeniu, które aż prosiło się o własny film.
Fani Eurowizji znajdą tu wiele smaczków związanych z konkursami Eurowizji, a także sporo cameosów wokalistów tworzących historię konkursu. Eurowizyjne piosenki zaprezentowane w filmie wpadają w ucho i nic tylko czekać aż pojawią się na Spotify. Wykony, towarzyszące im choreografie i scenografia trafiają w punkt, oddając sedno tego, czym jest konkurs Eurowizji. Świetnie w roli rosyjskiego faworyta czuje się Dan Stevens, który jest jednym z najmocniejszych punktów filmu Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga. Na pewno zwracają też na siebie uwagę piękne krajobrazy Islandii i Szkocji, których tu nie brakuje.
I szkoda tylko, że w całym filmie nie zauważyłem ani jednego polskiego akcentu (Islandczycy wyprzedzają nas w eurowizyjnej tabeli wszech czasów, bo dwa razy zajęli na Eurowizji drugie miejsca, a my tylko raz). Jak również szkoda za krótkiej roli Natasii Demetriou, której życzyłbym sobie tu więcej.
(2416)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Islandzki duet wokalny spełnia swoje marzenie biorąc udział w kolejnej edycji Konkursu Piosenki Eurowizja. Sympatyczna komedia dla wszystkich, która z sympatią obśmiewa Eurowizję. Najmocniejszymi punktami programu są tu piosenki oraz Dan Stevens.
Podziel się tym artykułem:
Nawet w porządku komedia o Eurowizji. Na drugim planie znane twarze z islandzkich, szwedzkich produkcji, jak Persbrandt, Olaffson, Haraldsson z Fortitute. Zgadzam się najlepszy jest Dan Stevens z udawanym rosyjskim akcentem, ale rozbroił mnie na początku Brosnan grający Islandczyka, zarośnięty jak święty Mikołaj, nie poznałem go. Całe szczęście że nie śpiewa, ale ten film potwierdza, że gość nie ma talentu komediowego, jest drętwy i sztywny, co w Mamma Mia widać było, że gość nie ma luzu.
Lubię go jako agenta 007 (choć w filmach o 007 miał momenty też lżejsze, komediowe, w których wypadał dobrze) i ma kilka dobrych ról dramatycznych, ale z komedii, to chyba tylko w Pani Doubtfire wypadł spoko, choć tam grał przystojniaka co leci na żonę Williamsa, więc to nie mógł być trudny występ.
Rachel McAdams miło zaskoczyła, fajnie zagrała, choć na końcu mi coś zazgrzytało, bo aż za ładnie zaśpiewana finałowa piosenka. No i jak sprawdziłem na napisach końcowych, a później w internecie to Ferrell śpiewa wszystkie piosenki z Molly Sanden.
Ale za to zaskoczyło mnie, że piosenka wykonywana przez rosyjskiego faworyta nie jest wykonywana przez Dana Stevensa. Zdziwiło mnie to, bo pokazał aktor w serialu Legion, że potrafi śpiewać, a przy jego piosenkach pisze, że zaśpiewał niejaki Erik MJones,
A taka ciekawostka, że na końcu przy nazwiskach obsady jest flaga kraju aktorki/aktora, z którego pochodzą. No przy Brosnanie, jako jedynym, są pokazane dwie flagi – Irlandii i USA.
A jak zespół Farrella i McAdams się dostał na Eurowizję, to chyba czerpali inspiracje z twórczości Martina i Gry o tron:)
Stevens miał śpiewać, ale pandemia pokrzyżowała plany i nie było jak nagrać jego wersji. Tak przynajmniej twierdzi :).
Ano, Brosnan byłby dobry w biopicu Grzegorza Rasiaka 😉