×
Avengers: Wojna bez granic, Avengers: Infinity War (2018), reż. Anthony Russo, Joe Russo.

Avengers: Wojna bez granic. Recenzja filmu Avengers: Infinity War

Im więcej mija czasu odkąd obejrzałem film Avengers: Wojna bez granic, tym mniej mi się on podoba. Inaczej, zauważam w nim coraz więcej słabych rzeczy… Spokojnie, nie będzie to recenzja z gatunku tych snobistycznych co to cały świat daje Dychy, a u mnie Pińć. Avengers: Wojna bez granic to świetna popkulturalna zabawa, która na dużym ekranie prezentuje się wyśmienicie. Zabawę tę wyceniam na 8/10, a teraz pozwólcie, że będę głównie narzekał. Recenzja filmu Avengers: Wojna bez granic.

O czym jest film Avengers: Wojna bez granic

Bezpośrednio po wydarzeniach opowiedzianych w filmie Thor Ragnarok statek Asgardczyków z całą żyjąca populacją Asgardu wpada w duże kłopoty. Na ich drodze staje potężny Thanos (Josh Brolin), który kompletuje wyprawkę potrzebną do wyczyszczenia wszechświata z nadmiaru jego mieszkańców. W tym celu na specjalnej rękawicy wykutej przez pomysłowo obsadzoną postać musi uzbierać sześć Kamieni Nieskończoności, które rozsiane są po całej galaktyce. Jeden już ma, drugi, niebieski, jest gdzieś na zatrzymanym statku kosmicznym, kolejne czekają na niego między innymi na Ziemi. Tam też Thanos ma zamiar skierować kolejny krok, o czym Iron Mana (Robert Downey Jr.) i Doktora Strange’a (Benedict Cumberbatch) informuje Bruce Banner (Mark Ruffalo). Ledwo skończy ostrzegać, gdy w Nowym Jorku ląduje kosmiczny pączek, na pokładzie którego są zbiry Thanosa. Nie certolą się w tańcu i skaczą do gardła Strange’owi, który jeden z Kamieni Nieskończoności nosi jako wisiorek. We wszystko miesza się Spider-Man (Tom Holland), który właśnie przejeżdżał z wycieczką szkolną obok. Tymczasem Vision (Paul Bettany) i Wanda (Elizabeth Olsen) migdalą się w Szkocji. Oni też zostają zaatakowani przez ludzi Thanosa, bo i Vision popyla po Edynburgu z Kamieniem Nieskończoności w czole. Gdyby tego wszystkiego było mało, w kosmosie Strażnicy Galaktyki łapią niespodziewanego pasażera na gapę, który nie traktując ich z należnym szacunkiem wymaga, by pomogli mu załatwić sprawę konieczną do pokonania Thanosa. Wszystkie drogi, zarówno te nowojorskie jak i kosmiczne prowadzą do Wakandy, gdzie Czarna Pantera (Chadwick Boseman) z otwartymi ramionami wita rebeliantów z Kapitanem Ameryką (Chris Evans) na czele.

Recenzja filmu Avengers: Wojna bez granic

Już po samej lekturze obsady filmu Avengers: Bitwa bez granic widać, że czeka nas niepowtarzalne widowisko z bohaterami, którzy nawet w pojedynkę bez problemu są w stanie udźwignąć ciężar całego filmu. A tu zebrani do kupy każą spodziewać się standardowej marvelowskiej rozpierduchy razy co najmniej pięć. W filmie braci Russo znalazło się bowiem miejsce dla prawie wszystkich dotychczasowych marvelowski superbohaterów z wyłączeniem bodaj tylko Ant-Mana, który już siedzi w mrowisku i czeka na premierę drugiej części filmu ze swoim udziałem. Oraz Sokolego Oka, którego od zawsze mieli w nosie. I już sama ich obecność w filmie gwarantuje, że przez dwie i pół godziny ciężko się nudzić, bo zawsze coś. Spodziewane gejmczendżery pojawiają się jeden po drugim, a prawie każda scena została wykorzystana do tego, żeby popchnąć jakąś część fabuły – w ujęciu globalnym, nie lokalnym – do przodu. Gdy nadejdzie finał, spokojnie da się skonstatować, że uzbierało się tego co najmniej na kilka kolejnych filmów, od których jeszcze przez lata się nie opędzimy. Pod tym względem Marvel już dawno doszedł do perfekcji.

Do tej pory piętą achillesową marvelowskich komiksiaków byli złoczyńcy. Póki co można narzekanie na nich odłożyć jednak na półkę, bo Thanos jest znakomitym czarnym charakterem, który robi to, co powinien robić każdy dobry czarny charakter: nie patyczkuje się. Zabija, torturuje i nawet za dużo przy tym nie filozofuje, choć oczywiście zdarza mu się to. Podwójne brawa za to, że błyszczy nie tylko kamykami w rękawicy w filmie, w którym po drugiej stronie barykady jest tyle dobra. Thanos jest czarnym charakterem, na jakiego czekaliśmy i tylko trochę szkoda, że taki cały komputerowy jest. Nie przeszkadza to jakoś wybitnie, ale nie widzę powodu, dla którego nie umalowano Josha Brolina tak jak wcześniej Michaela Rookera albo obecnie Draksa.

Nad wizualiami, akcją, rozpierduchą, efektami specjalnymi i całymi tymi technikaliami nie będę się zatrzymywał. Jak zawsze dają radę i poczytajcie sobie o nich gdziekolwiek indziej. Jeśli znajdziecie pochwały, to są one zasłużone. Choć osobiście wydaje mi się, że pod tym względem większa spójność uniwersum i oryginalnej koncepcji na pojedynczy film, tak jak w przypadku np. filmu Thor: Ragnarok, lepiej służy tego typu produkcjom, jeśli chodzi o widowisko. Tutaj, zbierając te wszystkie różne (poważny, śmieszny, pomysłowy, z przeszłością, zakochany, zatroskany itd. itp.) charaktery do kupy trzeba to jakoś ujednolicić. W efekcie nie zobaczycie w filmie Avengers: Wojna bez granic niczego zaskakującego pod względem wizualnym czy choreografii walki. Wysoki poziom, ale jednak komiksowa sztampa. Trochę szkoda.

Co mi się nie podobało w filmie Avengers: Wojna bez granic? To, czego się spodziewałem. Avengers: Wojna bez granic niczym nie różni się od poprzednich filmów Marvela w jednej kwestii. One wszystkie tworzone są nie po to, żeby coś zamknąć, tylko po to, żeby kolejne furtki pootwierać. A to nigdy nie służy żadnemu filmowi, gdy twórcy i widzowie mają z tyłu głowy, że będzie coś więcej. A w przypadku Marvelów coś dużo więcej. Z tego też względu uważam, że tak chwalona wszędzie końcówka jest akurat słabym punktem filmu Avengers: Wojna bez granic. Ale nie tylko dlatego, że będzie coś dalej. Jest też inny powód takiego stanu rzeczy. Twórcy filmów komiksowych od dawna dążą do tego, by traktować ich dzieła poważnie. Bohaterowie muszą mieć głębię, motywację, nie mogą tak po prostu coś rozpieprzyć, jeśli giną to widz musi ich żałować, a nie machnąć ręką, bo to kolejny gość w rajtuzach. Czasem to wychodzi, częściej nie, ale w każdym przypadku kłopot w tym, że naprawdę trudno traktować coś poważnie, gdy w każdej chwili może pojawić się ktoś tam, cofnąć czas i voila, wszyscy ci opłakani bohaterowie z motywacją, którzy poświęcili się dla sprawy i oddali w ręce tragicznego losu na nowo ożyją. Dlatego ta cała poruszająca końcówka (poruszająca głównie dlatego, że nad tymi filmami siedzą najlepsi z najlepszych i wiedzą, w jaki sposób to sfilmować, opatrzyć muzyką itd., żeby było poruszające) oraz wszystko to, co poruszające wydarzyło się wcześniej – mnie nie porusza. Zaprawdę powiadam Wam, przez pół filmu Avengers 4 bohaterowie będą się śmiali z tego, co wydarzyło się na końcu Avengers: Wojna bez granic. Scenariuszowe śmieszki już o to zadbają.

A skoro o śmieszkach to na koniec drugi najsłabszy punkt filmu Avengers: Wojna bez granic: Strażnicy Galaktyki. Tak jak byli irytujący w drugiej części ich solowego filmu, tak są irytujący i tutaj. I wcale nie tacy cool i zabawni jak im się wydaje. Męczący raczej. Najlepszy przykład na to, że dżampnęli szarka swojej zajebistości jest w scenie z:
– Długo tam stoisz?
– Od godziny.
I w tym momencie ta scena powinna się skończyć. Fajny tekst (w połączeniu z resztą sceny, na sucho nie jest fajny), widownia się śmieje, jest git. Ale nie, przez kolejną minutę męczą ten skecz, który jest coraz mniej zabawny i coraz bardziej niepotrzebny. Tak jak i sami Strażnicy. Ograniczyłbym ich do zbędnego minimum skoro już musieli tu być. Albo zostawił tylko królika, bo ten jest najlepszy.

Ponarzekaliśmy, a teraz idźcie do kina, bo warto.

Aha, bitwa o Wakandę też taka sobie. W ogóle śmiechowe. Tyle było po Ultronie gadania, że nie powinni dawać tam Sokowii, bo dramat wymyślonego państwa nikogo nie rusza. To dali wymyśloną Wakandę.

Czy jest scena po napisach w filmie Avengers: Wojna bez granic

Oczywiście, że jest. Co zaskakujące, że tylko jedna. Moim skromnym zdaniem nie warto na nią czekać.

(2402)

Im więcej mija czasu odkąd obejrzałem film Avengers: Wojna bez granic, tym mniej mi się on podoba. Inaczej, zauważam w nim coraz więcej słabych rzeczy... Spokojnie, nie będzie to recenzja z gatunku tych snobistycznych co to cały świat daje Dychy, a u mnie Pińć. Avengers: Wojna bez granic to świetna popkulturalna zabawa, która na dużym ekranie prezentuje się wyśmienicie. Zabawę tę wyceniam na 8/10, a teraz pozwólcie, że będę głównie narzekał. Recenzja filmu Avengers: Wojna bez granic. O czym jest film Avengers: Wojna bez granic Bezpośrednio po wydarzeniach opowiedzianych w filmie Thor Ragnarok statek Asgardczyków z całą żyjąca populacją Asgardu…

Ocena Końcowa

8

wg Q-skali

Podsumowanie : Wszechświatowi zagraża Thanos, któremu do anihilacji ludzkości potrzeba sześciu Kamieni Nieskończoności. Powstrzymać mogą go tylko Avengersi i Strażnicy Galaktyki. Komiksowe widowisko najwyższych rozrywkowych lotów. Jednak miano "wielkiego kina" nie grozi mu ani przez chwilę.

Podziel się tym artykułem:

5 komentarzy

  1. Avangersi dla mnie są jak gejowskie porno. Może i fajne, ale nie oglądam. 😛

  2. @Koper
    +1

  3. Umówcie się chłopaki! A nie, zaraz… 🙂

  4. Warto iść, jak się jeszcze Czarnej Pantery nie oglądało, czy najpierw nadrobić kotka?

  5. Wydaje mi się, że spokojnie można iść. Nie potrzeba żadnej dodatkowej wiedzy z BP poza tym, co było tam po napisach, a co nie jest jakimś nie wiadomo jakim wow i japierdziu.

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004