Wiem, wiem, dosyć już macie tych festiwalowych recenzji, ale co ja poradzę, że a). zostało mi jeszcze osiem filmów do zrecenzowania; b). jestem uparty i nie słucham dobrych rad, żeby pisać o tym, co ludzie chcą przeczytać, a nie pisać o tym, czego nie chcą. Inaczej, żeby pisać o tym, czego ludzie szukają w Google. Powiecie: Q, to dobrze, że masz w dupie Google, bo jesteś inny, niepowtarzalny! Cóż, innością i niepowtarzalnością statystyk nie nakarmię! Aaaa, fuck it. Przed Wami recenzja filmu Idol z ulicy.
Polak Arab dwa bratanki
Tyle się ostatnio mówi o syryjskich uchodźcach, że się nie zaaklimatyzują, że się nie przystosują, że trzeba się będzie z nimi jak z jajkiem, bo zrobią Allah akbar i po dżinsach. Oglądając jednak najnowszy film Hany’ego Abu-Assada Idol z ulicy (na WFF-ie był tylko Idolem, ale tylu już Idoli było, że pewnie dlatego figuruje na FW pod nieco innym polskim tytułem) okazuje się, że jest coś, co na pewno nas łączy. Wszyscy chcemy być sławni, chociażby przez pięć minut. Stąd też równie wielka popularność programów typu Idol wśród arabskich widzów, a kolejka na przesłuchania równie długa jak na wykład z robienia bomby z artykułów, które są dostępne w każdym domu. Zostawmy jednak te niewybredne i koszarowe żarty na bok, bo choć przeniesiemy się na chwilę do Strefy Gazy to wojna jest tutaj tylko tłem, dość widocznym tłem, dla całej historii. Bardzo rozrywkowej historii z przesłaniem prostym jak drut – muzyka jednoczy. Kropka.
O czym jest film Idol z ulicy aka Ya Tayr El Tayer
Bohaterem Idola z ulicy jest młody chłopak Mohammad Assaf, który mieszka ww. Strefie Gazy i nie patrząc na niesprzyjające okoliczności przyrody ma marzenie, by móc zarobić na śpiewaniu i może przy okazji zostać gwiazdą. W marzeniach wspiera go jego siostra, z którą formuje pierwszą kapelę grywającą na weselach. Łatwo nie jest, a sama tylko walka o instrumenty nadawałaby się na osobny film. Mohammada poznajemy po raz kolejny kilka lat później. Marzenia o sławie rozbiły się o codzienną pracę taksówkarza, ale w końcu pojawia się światełko w tunelu – eliminacje do arabskiej edycji Idola (emitowany przez libijską telewizję program, do którego zgłaszają się uczestnicy z całego arabskiego świata). Aby do nich przystąpić Mohammad będzie musiał się równie mocno nagłówkować jak przy zdobywaniu instrumentów.
SPOILER
A właściwie spoiler, którego raczej nie ma, bo skoro zrobili film o tej historii to znaczy, że mniej więcej jakiś tam end miała bardziej spektakularny niż „…i nie dostał się do programu. Koniec”. Trochę trudna sprawa, bo sam osobiście nie znałem tej historii i może gdybym nie wpakował się na festiwalowy opis filmu to byłbym pod większym wrażeniem. Z drugiej strony pewnie bym przegapił ten film. Róbcie więc co chcecie: albo przeskakujcie do następnego akapitu, albo czytajcie dalej. Według mnie druga opcja nie jest jakaś strasznie zła. Zatem, festiwalowy opis filmu nie pozostawia złudzeń: „Film oparty na niesamowitej historii Mohammada Assafa, młodego Palestyńczyka mieszkającego w Strefie Gazy, który w 2013 roku wygrał program telewizyjny Arab Idol”. Czy tu potrzebna jakaś tajemnica? Chyba nie, z opisu jasno wygląda, że i tak będzie ciekawie.
Recenzja filmu Idol z ulicy
I rzeczywiście, w pierwszej połowie filmu jest ciekawie. Pogoń ulicami Strefy Gazy zapowiada zupełnie inne kino niż wyświetlany dwa lata wcześniej na WFF-ie poprzedni film Abu-Assada Omar. Kino z rozmachem, niemalże blockbuster (z zachowaniem proporcji, bo to jednak palestyński blockbuster). Potem jest różnie i bardzo nierówno jak gdyby reżyser nie czuł się za dobrze w wysokobudżetowym kinie (proporcje!) i za bardzo nie wiedział, co właściwie chce zrobić. Dramat, komedię, film muzyczny – miesza się to wszystko za bardzo, a film z efektownego zmienia się w kameralny, z dobrze nakręconego w nakręcony byle jak. Trzyma to wszystko w ryzach jednak ciekawa i wzruszająca historia pogoni za marzeniami w świecie, w którym marzenia wybuchają razem z bombami. Plus dowiadujemy się trochę o codzienności Palestyńczyków i ich staraniach na każdym kroku, by mieć dostęp do tego, co gdzie indziej jest normalne i brane za pewnik (co mnie zdziwiło, z Idola z ulicy wynika, że mają całkiem dobry Internet dużo gorzej z prądem).
O, filmik z planu:
Film Abu-Assada „robi się” natomiast zupełnie przeciętny i byle jaki w drugiej części filmu, gdy jego bohater dociera do świata telewizji i rusza na jego podbój. Nieumiejętnie posklejane prawdziwe relacje z dość biednymi inscenizacjami ogląda się topornie, choć nie można filmowi zarzucić braku dobrych chęci i sporej dawki nadziei, jakie wlewa w serca widzów. No i szczerego wzruszenia, ale to trochę za mało, oczekiwania po świetnym Omarze miałem dużo większe, choć od początku wiedziałem, że to będzie zupełnie inne kino.
Muzyka jednoczy ponad podziałami
Odstawiając jednak na bok te wszystkie narzekania na reżyserię, niewystarczający budżet i najwyraźniej niezmierzenie sił na zamiary, pozostaje prosta historia, która jest właściwie kwintesencją tego, do czego między innymi może służyć kino. W najprostszy sposób wzrusza i podnosi na duchu, a także pokazuje, że są rzeczy, które niezależnie od wszystkiego mogą wznieść wzajemne uprzedzenia ponad podziały i choć przez chwilę sprawić, że świat będzie lepszy. Na pewno zupełnie inaczej ogląda się ten film rodakom Abu-Assada, bo dla nich jest czymś więcej niż opowiastką, której końca domyśli się każdy po przeczytaniu streszczenia. Tak jak i czymś więcej niż tylko udziałem w telewizyjnym show był udział Assafa w arabskim Idolu. Nie zrozumie tego ktoś, kto może czuć dumę narodową podczas udanych wystepów piłkarzy czy Adama Małysza ;). Dla Palestyńczyków takich pokojowych okazji do manifestacji patriotyzmu jest zdecydowanie o wiele mniej, więc nie dziwi fenomen Mohammada Assafa.
Przekaz ze śródtytułu jest jasny, czytelny i podany w sposób jak najbardziej szczery. Zabrakło tylko umiejętności stricte filmowych. A może po prostu możliwości, by zrobić to jak należy.
(1998)
Czas na ocenę:
Ocena: 7
7
wg Q-skali
Podsumowanie: Mohammad Assaf, Palestyńczyk ze Strefy Gazy, ucieka z okupowanego kraju, by wziąć udział w arabskiej edycji Idola. Wzruszające i dające nadzieję przeciętnie zrealizowane kino.
Q, to dobrze, że masz w dupie Google, bo jesteś inny, niepowtarzalny!
„Ideały to fajna rzecz, ale ta siódma góra i siódma rzeka są cholernie daleko”… Żmuda Trzebiatowska w bikini i od razu pińcet razy więcej wejść niż na reckę Idola.
Życie…
Oj tam, oj tam. To jeszcze o niczym nie świadczy, a już na pewno nie można na tej podstawie wysuwać wniosków o kondycji polskiej publiczności? Prawda? Ekhem…
Swoją drogą właśnie ostatnio zastanawiało mnie jak „sztuczki SEO” wpłynęły na ruch na blogu. Jakieś szczegóły da radę zdradzić? I tak w te komentarze nikt nie zagląda, możesz pisać śmiało 😀
Nie można, bez dwóch zdań! Tego ten…
Problem z SEO jest taki, że nie ma żadnych sztuczek, a jak są to co trochę się zmieniają i już ich nie ma. Poza tym ciężko jednoznacznie stwierdzić czy zadziałały czy nie, bo nie ma aż takiego ruchu, żeby wszelkie anomalie były widoczne. Jeden wpis ze Żmudą w bikini i już sztuczki niepotrzebne – i tak się będzie klikał :).
Jestem dupa z SEO to raz, a dwa nawet jeśli wiem jak pisać, to często mi się to kłóci z poczuciem estetyki i wybieram fajne do czytania ponad fajne dla SEO. Wkurwiają mnie te frazy w nagłówkach (i nagłówki w ogóle), bo wg mnie niepotrzebne to do niczego, ale tu się gnę i wstawiam je, bo trzeba (niby
). Generalnie jedyna sztuczką jest konsekwencja. Nie będzie tak, że pstryk i w trzy dupy wejść. Być może za pół roku będzie lepiej widoczne czy zwracanie uwagi na SEO przyniosło jakiś skutek, ale na pewno nie teraz. Wpis na czasie = wejścia. Recenzja aramejskiego filmu = żadne SEO nie pomoże, gdy nikt tego nie szuka :). Przynajmniej z mojego, amatorskiego punktu widzenia, któremu nie mieści się we łbie czemu lepiej pozycjonować pod „Strategia mistrza” niż pod „recenzja filmu Strategia mistrza” :). I nadal nie ma sposobu jak skutecznie pozycjonować Poszedłbymy, żeby pozycjonować konkretny, cotygodniowy cykl.
A zresztą wszystkie sztuczki psu w dupę, bo zdaje się layout mam średnio SEO-friendly :).
Coś za coś. Ja się kompletnie nie znam na SEO, ale zawsze mnie to interesowało jaki to ma realny wpływ na klikalność danego tytułu.
Dla mnie, jako stałego czytelnika, nie potrzeba żadnych trików, bym przeczytał recenzję aramejskiego filmu, bo czytam wszystko. Nawet jeśli wiem, że i tak nie obejrzę danej produkcji. Ale często z recenzji można dowiedzieć się o wielu ciekawych rzeczach, niezwiązanych z danym filmem, więc czytać warto.
Muszę nawet przyznać, że cieszy mnie ostatnia seria filmów poniżej oceny 8, przynajmniej moja lista filmów „do obejrzenia” rośnie wolniej 😉
Mam jednak nadzieję, że ten wisielczy nastrój nie wpłynie negatywnie na dalszą działalność bloga.
Wpływ ma taki, że jak masz dobre SEO, to AFAIR 50-60% całego ruchu na stronie pochodzi z Googla, niezależnie od tego czy masz 100 wejść czy 100 tysięcy. A to sporo. Zawsze lepiej mieć 50% i 50 tysięcy wejść niż 20% i 20 tysięcy wejść, choć zdaje się upraszczam sprawę :).
Dla stałego czytelnika to oczywiście bez znaczenia. O ile nie zniechęci się do autora, którego lubił, a ten nagle zaczął pisać pod SEO. Bo jednak pisanie pod SEO według mnie zabija styl. Co to za recenzja, w której pozycjonujesz frazę dajmy na to „recenzja Rambo” i w tekście kilka razy masz wepchnięte „recenzja Rambo”. Oczywiście pewnie sam nie do końca wszystko rozumiem
ale myślę, że przy blogu z recenzjami filmowymi niespecjalnie da się jakoś twórczo i niewidocznie pozycjonować wpisów. Można się trzymać podstawowych reguł jedynie i tu kombinować – fraza w pierwszym akapicie, jak w tytule to w początku itd. itp.
W zabawie SEO chodzi o to, żeby przyciągnąć nowego czytelnika, bo skąd brać stałych czytelników, jeśli nie wejdą na stronę?
Nie, nie, spoko loko, blogowi nic nie grozi. Tylko czasem mam ochotę pierdolnąć to i wyjechać w Bieszczady, ale potem mi przechodzi. Do następnego razu :).