Można, bo czemu by nie, przywoływać przykłady takich filmów jak Łowca androidów, Coś, czy nawet Skazani na Shawshank, ale mimo to bardzo rzadko się zdarza, by film, który ponosi spektakularną porażkę kasową w box-office po latach został oceniony jako arcydzieło. O nowym filmie Roberta Zemeckisa na pewno nikt tak nie powie za dziesięć lat, o ile w ogóle ktoś będzie o nim pamiętał. Recenzja filmu Here. Poza czasem.
O czym jest film Here. Poza czasem
Al i Rose (Paul Bettany, Kelly Reilly) decydują się na zakup domu zbudowanego w historycznej okolicy. Szybko dopada ich życie i zmuszeni są zrezygnować ze swoich marzeń na rzecz zwykłej codzienności i jej wymagań. Oni, ich dzieci (wśród nich Tom Hanks) i drugie połówki dzieci (m.in. Robin Wright) nie są jedynymi mieszkańcami wspomnianego budynku. Życie tętniło tu na długo przed tym, kiedy wykopano pod niego fundamenty. Ziemię, na której stoi deptały dinozaury, Indianie, walczący o niepodległość Ameryki, a także wiele innych osób, o których też jest to historia.
Zwiastun filmu Here Roberta Zemeckisa
Recenzja filmu Here. Poza czasem
I oto kolejny nieudany film w karierze Roberta Zemeckisa, która to kariera od dłuższego czasu pełna jest takich nieudanych filmów, których twórca w pogoni za innowacyjnością zgubił to coś, co przez dłuższy czas szło u niego z nią w parze. Coś, co sprawiało, że filmy takie jak Powrót do przyszłości czy Forrest Gump po dziś dzień, słusznie, znajdują się na szczytach ulubionych produkcji wszech czasów. Nagle u Zemeckisa to zanikło, a pozostał jedynie pościg za zrewolucjonizowaniem kina i jego możliwości technicznych. W świetle którego oczywistym było chwycenie się za modne teraz odmładzanie aktorów czy to przy użyciu sztucznej inteligencji, czy technologii deep fake. Przy czym trzeba pamiętać, że dla Zemeckisa nie jest to nic nowego. Postarzał aktorów w przypadku wspomnianego już Powrotu do przyszłości, digitalizował ich wizerunek przy okazji Ekspresu polarnego. A teraz odmłodził Toma Hanksa i Robin Wright, którzy trzydzieści lat temu zagrali u niego w Forreście Gumpie. No nie pójdziesz do kina na młodego Toma Hanksa? Cóż, ludzie nie poszli.
W przypadku cyfrowego igrania z wizerunkiem (coś mi się kojarzy, że Tom Hanks burzył się na takie awatarowanie gwiazd w celu wykorzystania ich wizerunku po śmierci, ale może mi się zdaje, bo przecież dał się odmłodzić) zawsze podstawową obawą o jakość efektu końcowego w postaci filmu jest to, jak wypadnie takie odmładzanie. I zwykle właśnie to jest najsłabszym elementem korzystającej z niej produkcji, który często – jak np. w Irlandczyku – potrafi odciągnąć uwagę widza od sedna. W przypadku Here tak nie jest. I to wcale nie dlatego, że efekt odmłodzenia wypadł genialnie (wypadł bardzo dobrze, dopóki postaci się nie odzywają; BTW z Robin Wright było łatwo, bo ma taką urodę, że zawsze wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości). Głównym problemem jest tutaj nieumiejętne wykorzystanie świetnej koncepcji na film adaptowanej z powieści graficznej Richarda McGuire’a.
Owa koncepcja zasadza się w tytułowym Here, które polski dystrybutor postanowił zignorować nic nie mówiącym Poza czasem. Here, czyli proste tutaj. W tym miejscu chciałoby się uzupełnić, gdyż akcja filmu rozgrywa się właśnie here, czyli w tym miejscu. Jednym, konkretnym, głównie z widokiem na salon, w którym dzieje się większość akcji filmu Zemeckisa. Ale też z widokiem na las, czy na to, co w danej epoce w tym miejscu stało. Reżyser zdecydował się na bodaj rewolucyjne w kinie (brawo, Robert, innowatorze ty!) ustawienie kamery w jednym miejscu i obserwację tego, co uchwyci. Żadnych ruchów kamerą, żadnych zoomów, nic. Nieruchoma kamera przyglądająca się bez słowa kolejnym epokom i wydarzeniom. Wzbogacona ciekawym montażem, w efekcie którego w jednym kadrze można oglądać momentami kilka równoległych epok i to, co się tam dzieje, bądź stanowi paralelę jedno dla drugiego. Mamy więc pomysł, mamy wykonanie. Czego nie mamy? Ciekawego filmu.
Nieruchomość kamery szybko staje się męcząca. Film nabiera teatralności do kwadratu (w teatrze też siedzisz w jednym miejscu, ale przynajmniej możesz ruszyć głową), a wrażenie to potęgują często toporne i sztuczne inscenizacje wydarzeń, z którymi zdolni aktorzy nie mogą nic zrobić. Wpływa to na ich grę i jeśli nie będzie tu kilku Złotych Malin, to szczerze się zdziwię. Film momentami przypomina sztukę wystawioną przez aktorów z domu kultury i nie wydaje mi się, aby była to wina aktorów. Grają to, co dostali i dali się wepchnąć Zemeckisowi na minę jak biedny Bubba na ostrzał artyleryjski. W połączeniu ze statyczną kamerą jest to tak męczące, że kiedy ta kamera w końcu się ruszyła, poczułem prawdziwą ulgę i zarejestrowałem u siebie uczucie nabrania w płuca świeżego powietrza, choć wcale go nie nabrałem. A potem uśmiałem się z koliberka, który robi tu (here, he, he, he) za piórko z Forresta Gumpa.
Odniesień do Forresta Gumpa nie sposób uniknąć nie tylko z powodu Hanksa i Wright w obsadzie. Here. Poza czasem to najprościej rzecz ujmując taki nieudany Forrest Gump właśnie. Również i tutaj w tle przewijają się wydarzenia historyczne w jakiś tam sposób wpływające na życie bohaterów, ale gdyby ich nie było, raczej nie dałoby się odczuć żadnej różnicy.
Całkowicie zawodzi scenariusz, który zamienia emocjonalny koncept upływu czasu w historię zaskakująco pozbawioną emocji. To dziwi mnie najbardziej, bo przecież była okazja do zdetonowania nuklearnego ładunku emocjonalnego, szczególnie na moje prywatne Nagasaki, które z wiekiem coraz bardziej zauważa nieuchronność tego wszystkiego i upływ czasu przyspieszający z każdym kolejnym rokiem życia ograniczając margines na zrobienie czegoś, co może by i chciało się zrobić, ale nie było na to czasu albo coś tam. Ile razy jadąc sobie gdzieś tam myślę o tym, jakie to wkurwiające w jakiś sposób, że mnie już dawno nie będzie, a po tej samej drodze będą sobie jeździć inni. Świat powinien się zwijać razem ze mną, a nie zostawać i legitymizować moją nieistotność. Jakim cudem widz, w którym buzują takie właśnie myśli, kończy seans filmu, którego właśnie ta niezatrzymywalność jest sednem, bez żadnej refleksji, wzruszenia, rozwalenia serca na milion kawałków?
Here. Poza czasem przez większość czasu serwuje pozbawione emocji widokówki z przeszłości, które są zupełnie obojętne. Wydarzenia zmieniają się jak w kalejdoskopie i nie sposób poczuć nic więcej poza refleksją: po co? Wszystko co poza wątkiem Hanksa/Wright/Bettany’ego/Reilly jest tutaj zupełnie zbędne i odciąga od tego, co mogłoby i powinno zagrać w tym filmie najbardziej. Co za tęga głowa uznała, że warto poświęcić kilka minut na wątek wynalazcy fotela? Ja tego nie ogarniam. Dopiero w końcówce można trochę poczuć to, czym Here być powinien, ale wtedy jest już za późno na ciepłe uczucia pod adresem tej kolejnej nieudanej produkcji Roberta Zemeckisa.
(2633)
Ocena Końcowa
4
w skali 1-10
Podsumowanie : Losy dwóch pokoleń rodziny z amerykańskiej klasy średniej widziane z punktu widzenia przeszłości, teraźniejszości i przyszłości miejsca, w którym żyją. Kolejny nieudany film Roberta Zemeckisa, który udanie odciągnął uwagę widza od majstrowania z wizerunkiem gwiazd poprzez zaoferowanie mu pozbawionej emocji i cierpiącej na nadmierną teatralność historii bez ciekawej historii.
Podziel się tym artykułem:
Zobaczymy co będziesz mówił za 10 lat 😉
A apropo wykorzystania wizerunku po śmierci – stawiasz znak równości pomiędzy odmłodzeniem aktora na potrzeby konkretnego filmu, a wykorzystaniem jego wizerunku do bóg wie czego po jego śmierci. To nie to samo.
Kiedyś Samuel Jackson się na ten temat wypowiadał i wtedy dowiedziałem się, że to powszechna praktyka w Hollywood – szczególnie aktorzy bez pozycji podpisują takie kontrakty, bo inaczej ktoś inny zgarnie rolę. A potem być może ich dzieci będą oglądać konsekwencje ich czynów.
Nic nie będę mówił, bo w ogóle nie będzie tematu tego filmu ;).
Nie trzeba czekać na dzieci. Dopiero co była afera, bo jakiś no name, który zagrał epizod w znanym filmie, więc było z czego zrobić chwytliwy tytuł, odnalazł swoją twarz w agitce przygotowanej przez rząd bodaj w Wenezueli czy w innej Dominikanie. Oczywiście podpisał wspomnianą zgodę, ale firma zapewniała go, że nie będzie takich sytuacji. Cóż, była.
Nie stawiam znaku równości, bo to dwie różne sprawy, ale z drugiej strony wcale nie tak bardzo. Myślisz, że na jakimś twardym dysku nie zostały teraz stosowne sztance, maski wektorowe czy chwie co tam jeszcze? I czekają na to jak rozwinie się sytuacja i być może za 50 lat uwolnią awatary. Jasna sprawa, Zemeckis to kumpel, więc świństwa Hanksowi nie zrobi, ale to tylko on miał dostęp do takich materiałów? Na moje – jeśli obawia cię rozwój AI w kontekście takiego wykorzystania wizerunku, to zabijasz w zarodku wszelkie próby majstrowania przy nim, a nie „bo to są nieporównywalne sytuacje”. Na razie nie są, ale to tak młody temat, że dwa lata temu go nie było. To co będzie za cztery lata. Co będzie gdy umrzesz, a chciwi krewni będą chcieli zarobić? Lepiej nie ułatwiać im sprawy, szczególnie gdy jesteś Tomem Hanksem i coś możesz, bo jak jesteś no name’m to już chyba lepiej zarobić na sprzedaży ryja, niż żeby ktoś inny zarobił za ciebie?
Jest tyle różnych technologii, sposobów, możliwości zajumania wizerunku, że nie można z tym walczyć półśrodkami. A i to może nie wystarczyć. Nie wnikałem w technikalia „Here”, ale na moje oko zrobili to jak z Harrisonem Fordem w ostatnim Indianie. Nikogo nie odmładzali tylko AI wybrała odpowiednie oblicza z setek godzin materiałów archiwalnych z Hanksem. Z nosa ich na pewno nie wzięli, więc pewnie udostępniło to jakieś oficjalne archiwum aktora. które póki co pewnie jest zastrzeżone przez najlepszą papugię, ale za chwilę może być tak, że nijak się nie obronisz. Szczególnie gdy jesteś martwy.
Masz rację. Na poziomie ogółu nie ma to znaczenia czy wykorzystanie po śmierci czy po prostu np. do następnej części. I pytanie na ile taki Zemeckis jest właścicielem praw do tych wszystkich masek, o których piszesz. Bo na moje, to właścicielem jest wytwórnia. I tylko w przypadku sprzeciwu aktor jest w stanie to zablokować. Ale oczywiście Hanks może to zrobić, bo ma na tyle ugruntowaną pozycję. Ale już taki gość, co grał Linka w Matrixie, a potem go wywalili i wzięli innego gościa, to pewnie nie bardzo może sobie na takie fochy pozwolić.
Ciekawe bardzo jest to co piszesz o tym wykorzystaniu materiałów archiwalnych. One powstały w czasach, w których pewnie nikomu się o czymś takim nie śniło, więc żadnych zgód wtedy pewnie nie podpisywano. A tych materiałów to podejrzewam, że jest mnóstwo, bo scenę kręcono po kilka razy, z różnych ujęć, potem wybierano najlepsze, więc przy każdym filmie jest tego kilka razy więcej niż ostatecznie widzowie zobaczyli. I to już jest w posiadaniu wytwórni. I jak tak o tym myślę, to w sumie co stoi na przeszkodzie, żebyśmy obejrzeli nowy film z Charliem Chaplinem, albo Jamesem Deanem? Podejrzewam, że materiału mają mnóstwo, potrzebna by tylko była zgoda kogoś z rodziny na wykorzystanie wizerunku. I podejrzewam, że prędzej czy później ktoś taki się znajdzie, kto będzie w potrzebie i zgodę wyda.
A co do tego czy będzie się o tym filmie mówić czy nie, to nigdy nie jest łatwo wyrokować. Jakby zapytać recenzenta Blade Runnera czy The Thing tuż po wyjściu z kina, to też by mówili, że nikt nie będzie o tych filmach pamiętał za tydzień, a co dopiero za 10 lat. Ale nie chcę się spierać, wierzę w twoją intuicję 🙂
Moim zdaniem zupełnie nic nie stoi na przeszkodzie nowego filmu np. z Jamesem Deanem. Poza prawnikami i ich interpretacjami tego, co zapisane w „starych” kontraktach i jak można to odnieść do AI czy innej technologii deepfake, bo jasna sprawa, że aż tak dokładnie to nie zostało tam określone. Znając życie, wszyscy czekają na jakiś precedens, a póki co kombinują z głosami. Można sobie gdzieś tam już wykupić bajki na dobranoc czytane głosem Jamesa Stewarta czy Judy Garland, a na tym, co równie oczywiste, się nie skończy. Prawnicy będą pisali nową historię kina. Wszystkie te niedawne strajki były „o tym” i generalnie wszyscy są oburzeni możliwościami współczesnej techniki, ale mam wrażenie, że tylko tak częściowo, bo jak wykorzystuje się je na warunkach danych gwiazd, to jest w porządku i nie ma się czego czepiać. A w ten sposób, to oni z technologią nie wygrają i za chwilę będą narzekać. Rozejdzie się o niuanse, a jak ktoś zrobi wyłom, to potem już pójdzie. I tak drobnymi kroczkami do przodu.
A póki co to zbyt skomplikowane, żeby próbować wróżyć z fusów. Materiały archiwalne, o których pisałem, to nie tylko outtakesy, b-rolle czy inne bloopersy, ale wszelkie konferencje prasowe, odwiedziny na festiwalach, nagrania prywatne czy to te domowe, czy wynajętego biogafa, żeby wszystko zapisywał itd. – do wyboru, do koloru. Kiedyś musiałbyś wynająć Chińczyka, żeby to wszystko obejrzał, a teraz wystarczy odpowiednia kwerenda i do boju rusza AI. Sprawa jest więc o wiele szersza niż prawa studiów i wytwórni do konkretnych filmów i zdjęć zrealizowanych przy ich okazji (po przejściu na cyfrę jest ich zapewne sto razy więcej niż na celuloidzie). Da się obejść bez nich, ale na logikę coraz więcej gwiazd się będzie dogadywać i dzielić zyskami. A że biblioteki awatarów 1:1 już są gotowe, bądź za chwilę będą, to też raczej jasne.