×

Giganci ze stali, Hiszpański cyrk

Ostatnio było o dwóch filmach na 8/10, więc dzisiaj będzie o dwóch filmach na 9/10. Filmach różnych jak noc i dzień, jak Doda Rabczewska i Keira Knightley, jak Tytus de Zoo i Tytus Wojnowicz… Tak różnych, że wystawianie im takiej samej oceny zakrawa na kpinę. Witajcie w moim świecie, świecie Q! 🙂

Giganci ze stali [Real Steel]

Zacznę od przyznania się do błędu. W Prevuesach nie zostawiłem na trailerze tego filmu suchej nitki i wychodzi na to, że srogo się pomyliłem. Cóż, Q nie jest nieomylny, przykro mi.

Historia stara jak świat. Ojciec nieudacznik, któremu nie udało się wykorzystać posiadanego, talentu traci kolejne pieniądze na podrzędnych festynach wystawiając na nich do walki swoje zdezelowane roboty. Bo mamy rok +/- 2020 i wyobraźnią kibiców na całym świecie zawładnął boks potężnych maszyn, które walczą na śmierć i życie. Gdzieś tam błyszczą światła pierwszej ligi, a nasz bohater pałęta się po okręgówce. Pewnego dnia dowiaduje się, że matka jego syna (których dawno temu opuścił) zmarła i w sądzie odbywa się sprawa o przekazanie praw do wychowania 11-latka. Wykorzystuje to, by zarobić parę groszy, ale zanim zainkasuje czek będzie musiał spędzić ze swoim synem dwa miesiące.

Raz na jakiś czas trafiają się takie filmy, które po prostu wychodzą. Czasem od razu wygląda na to, że wyjdą, czasem nie wygląda na to wcale, a jeszcze czasem wygląda, że ktoś władował się w porażkę i nie ma wyjścia, musi brnąć w nią dalej. A jednak. Efekt finałowy po prostu jest dobry. Operator pracował na tej kamerze, przez którą filmowany świat wygląda bardzo filmowo i malowniczo, kadry nią kręcone są przestronne, wyraźne, dobrze zaplanowane i bije od nich fajnym filmem. Po prostu. Spec od muzyki dobiera te kawałki co trzeba, prosta historia budzi emocje, a zwolnione klatki pojawiają się w odpowiednich momentach. Widz sobie siedzi, ogląda i cieszy się, bo rzadko trafiają się takie filmy, które w założeniu miały być kolejnym sposobem na zarobienie kilku milionów, a okazują się czymś więcej. Dobrymi (familijnymi w tym przypadku) filmami, które ogląda się tak, jak dwadzieścia lat temu oglądało się każdy film. I nie mam żadnych wątpliwości, że nakręcony w latach 80. ten film byłby klasyką. Zresztą, wystarczy spojrzeć na „RobotJoxa”, jeśli chce się potwierdzenia tej teorii (choć dzisiaj chyba średnio da się go oglądać).

Myślałem, że to będzie głupie. Komputerowe roboty okładają się na ringu – bzdura. A jednak udało się reżyserowi szybko wybić mi z głowy tę bzdurę. Roboty nie są zresztą tak komputerowe jak mi się zdawało, no i – co dobre – są tylko robotami. Oprócz małych fragmentów filmu, gdy zaczynamy się zastanawiać czy może o czymś myślą, coś czują, są tylko tym czym być mają. Maszynami do walki, po których nikt specjalnie nie płacze, gdy się rozwalą. Ich zmagania schodzą na plan dalszy, a sednem historii jest trudne przekonywanie się do siebie ojca i syna. A że robią to w widowiskowy sposób na arenie przyszłości…

Zresztą ta przyszłość też jest tu fajnie przedstawiona. Fajnie, bo nienachalnie. Są nasze bokserskie maszyny. Jest kilka gadżetów przyszłości, ale nikt tu nimi nie epatuje widza. Wręcz przeciwnie. Ważniejszy jest tu specyficzny klimat kina drogi, a obrazki samochodu mknącego przez bezkresne terytoria usiech ogląda się bardzo przyjemnie słuchając fajnej muzy. Nie ma żadnej apokalipsy, żadnych dziwnych stworów-mutantów – ot przyszłość, w którą łatwo uwierzyć.

Minusy? Zbyt fajnie mi się oglądało ten film, żeby minusy wypisywać. Zresztą te są oczywiste, jeśli weźmie się pod uwagę, że to schematyczne kino familijne. Z mniej oczywistych czepnąłbym się obsady. Źle obsadzono tu role żeńskie (Ewangelina jest tu marna, tylko dekolt ma fajny). No i ten chłopaczek… Mam mieszane uczucia. W jednej chwili myślałem: „o, fajnie go dobrali”, a za chwilę „hmm, drewienko, nie mieli lepszych”? Ale jak mówię – nie czas spisywać drzazg, gdy można podziwiać drzewa. Ale wymyśliłem! 🙂

***

Hiszpański cyrk [Balada triste de trompeta]

A tak raz na jakiś czas mnie nachodzi, żeby dorzucić do recki screena. Powinienem częściej, bo ładniej się takie notki na Q-Fejsie prezentują 🙂

Lubię filmy de la Iglesii odkąd pierwszy raz obejrzałem „Dzień bestii„. Było to ze dwadzieścia lat temu, trzydzieści kilo plus temu u Santiago Segury. Lubię jednak tylko te dobre, bo te złe przeważnie są koszmarne. No i radość moja duża, bo w końcu znów udało mu się zrobić film dobry. Ameryka go zepsuła, z powrotem w Hiszpanii miał kilka filmów niezłych, ale to wciąż nie było to. Aż w końcu zaskoczyło i  pojawił się „Hiszpański cyrk”.

Wojna domowa w Hiszpanii. Wesoły klaun Tonto (Segura) i jego koledzy z cyrku zostają wcieleni do walki przeciwko generałowi Franco. Nie kończy się to najlepiej. Klaun ląduje w pace, a potem jest jeszcze gorzej. +/- 30 lat później, schyłkowe lata dyktatury Franco. Syn wesołego klauna, klaun smutny najmuje się do podrzędnego cyrku, gdzie z miejsca zakochuje się w cyrkowej akrobatce. Jest tylko jeden problem. Chłopakiem akrobatki jest największa gwiazda cyrku – porywczy klaun.

Znowu będę zgadywał, bo nie wiem tego na pewno, ale oglądając hiszpańskie filmy de la Iglesii, w tym opisywany cyrk, widać jaką rolę we współczesnym kinie mają producenci. Domyślam się, może błędnie, ale co tam, że w Hiszpanii mają mniejszą, o ile w ogóle jakąś mają. Co innego w Stanach, gdzie przewrotny talent hiszpańskiego reżysera rozwinąć się nie mógł. W kraju, gdzie spisana jest każda możliwa pierdoła dotycząca tego co wolno, a czego nie film taki jak „Hiszpański cyrk” powstać by nie mógł. Nikt nie pozwoliłby na żarty o martwym dziecku (mniejsza o to czy smaczne czy nie – chodzi o o to, że jeśli reżyser chce takie w swoim filmie, to może lub nie je dać) i wiele innych rzeczy. I tutaj widzę powód tego, że w Hollywood de la Iglesii nie wyszło. Wrócił do siebie, gdzie może kręcić co chce i jak chce i od razu są efekty.

Cyrk porywa od samego początku krwawą jatką i bogatą wyobraźnią reżysera, która w trakcie filmu ma się tylko rozwinąć. Już w trakcie początkowych napisów wiadomo, że film będzie dobry, bo film z migawką z „Cannibal Holocaust” w napisach zły być nie może 😉 i tak właśnie jest. To taki malutki hiszpański „Forrest Gump” z przeglądem najnowszej historii Hiszpanii w tle, aczkolwiek nie pytajcie mnie czy to przegląd mniejszy czy większy, bo w tym temacie jestem noga i dopiero mam zamiar sobie o tym poczytać. Ale historia to tylko tło. Pierwszy plan to przewrotna historia o miłości, zazdrości, śmiertelnym gniewie, strachu, smutku i trochę też o cyrku, ale niewiele. Nie ma bowiem momentów, w których pod namalowaną tak czy siak maską klauna nie widać by było po prostu człowieka. I może to metafora zbyt oczywista, ale udało się reżyserowi sprawić, że tego nie czuć. A nawet jeśli w połowie filmu stężenie surrealizmu jest trochę za duże, to wszystko rekompensuje epicki finał.

Rzućcie okiem, bo to film inny niż wszystkie. Kino, którego próżno szukać w mainstreamie, naznaczone wyobraźnią jego twórcy, która mam nadzieję nie zaserwuje nam już nigdy pierdół pokroju „The Oxford Murders„.
(1303)

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004