Kilka dni temu ukazała się w Polsce autobiograficzna książka Saroo Brierleya, na podstawie której oparł swój film reżyser Garth Davis. I dobrze, będzie można w niej zgłębić historię Saroo i być może znaleźć odpowiedź na pytanie, które po seansie nurtuje mnie najbardziej. Spoilerowe pytanie na koniec, a na razie recenzja filmu Lion. Droga do domu.
O czym jest film Lion. Droga do domu
Kilkuletni Saroo i jego starszy brat Guddu mieszkają w małej wiosce gdzieś w Indiach. Wychowywani przez matkę (Priyanka Bose) żyją w biedzie i muszą pracować. Za dnia kradną węgiel z taborów, a nocami Guddu szuka na własną rękę jakiegoś dodatkowego zajęcia. Pewnego razu Saroo przekonuje brata, by zabrał go ze sobą. Guddu jest przeciwny temu pomysłowi, ale ulega i szybko żałuje. Po przejechaniu kilku stacji kolejowych Saroo pada ze zmęczenia i zasypia na ławce jednego z peronów. Guddu obiecuje po niego wrócić, ale gdy Saroo się budzi peron jest pusty, a brata ani śladu. Szukając go w stojących na peronie pociągach pechowo trafia do składu przeznaczonego do kasacji. Nie mogąc się z niego wyrwać przemierza ponad półtora tysiąca kilometrów, gdy w końcu udaje mu się wydostać. Nie znający języka (w Indiach to nie takie hop siup), imienia matki, a także miejscowości, z jakiej pochodzi (powtarzana przez niego nazwa wydaje się być przekręcona, nie ma takiej miejscowości na mapach) Saroo skazany jest na siebie samego. Ma szczęście, bo zostaje adoptowany przez australijską rodzinę (Nicole Kidman, David Wenham). Mijają lata. Dorosły Saroo (Dev Patel; zbyt oczywisty casting, szczególnie gdy się widzi na końcu filmu prawdziwego Saroo) pewnego dnia decyduje się odnaleźć swoją prawdziwą rodzinę.
Recenzja filmu Lion. Droga do domu
Wiadomo, że to życie pisze najlepsze scenariusze i w zasadzie w przypadku filmu Lion. Droga do domu też tak jest. „W zasadzie”, bo mimo wszystko nie jest to aż tak nieprawdopodobna historia, że orany i ojacie. Głównie dlatego, że nie ma tu wielkich zwrotów akcji, a odyseja głównego bohatera jest ciekawa, ale dość przyziemna. I nie piszę tego jako zarzut, wręcz przeciwnie. To prosta opowieść od A do Z bez kombinowania, które było tu zupełnie niepotrzebne. Oczywiście niepowtarzalna, bo raczej trudno znaleźć podobną, ale jeśli szykujecie się na opowieść z gatunku: kurczę, co się tu jeszcze wydarzy, to nie. Smutna gdzie trzeba, weselsza gdzie należy, trochę straszna, jeśli pomyśli się o losie indyjskich dzieci, które specjalnie nie zmieniły się od dziesięcioleci i nikogo to nie obchodzi, i wciągająca na tyle, żeby zapewnić dobry seans. (O ile w rzędzie obok nie siedzi jakaś piiiiiii, która przez cały film ostentacyjnie chrupie popcorn, co słychać na sali z dziesięcioma osobami; oby cię posrało! Kurczę, dlaczego kino może ode mnie wymagać tego i śmego, a ja od kina nie mogę wymagać nic? Ktoś mnie posłucha, jak powiem, że życzę sobie, aby przestali sprzedawać popcorn? W ogóle, czemu tak jest, że wszystkie kinowe przekąski chrupią albo śmierdzą?).
Najciekawsze co dzieje się w filmie Lion. Droga do domu to ta część historii (połowa filmu), której akcja dzieje się w Indiach. Obrazki Indii sprzed trzydziestu lat (w sumie bez różnicy, wiele się tam nie zmieniło) ogląda się ze smutkiem zmieszanym z zaciekawieniem. Nie jest to historia wesoła i pogodna, bo takie nie jest też życie biednych sierot w Indiach. I to również plus filmu, który zwycięża realizmem. Szkoda tylko, że zupełnie nie został wykorzystany Nawazuddin Siddiqui, który pojawia się na góra dwie minuty w roli jakiegoś bliżej nieokreślonego zboka.
Gorzej wypadają z kolei fragmenty tasmańskie, głównie za sprawą cierpiącej za miliony Nicole Kidman i równie cierpiącego przy niej głównego bohatera. Spada tempo filmu na rzecz psychologicznych rozkmin dwójki bohaterów, których można by uniknąć jednym wyznaniem. OK, wiadomo, tak zapewne było naprawdę, więc o co chodzi, ale myślę, że można było jakoś ograniczyć te dodatkowe zapasy bohaterów z życiem, bo przynoszą nudę i nie do końca tłumaczą postępowanie bohaterów. Inaczej, tłumaczą, ale można było o tym wspomnieć mimochodem, a nie serwując kilka przydługich scen życiowych montażów. W efekcie wychodzi więc ciekawa i wzruszająca całość, ale chyba na filmie Lion. Droga do domu ciąży zbyt wielka ambicja reżysera, żeby pójść w stronę pogłębienia rysu bohaterów kosztem samej historii. Na szczęście darował sobie nadmierne katowanie wątku miłosnego (Rooney Mara).
I wracając na koniec do pytania ze wstępu SPOILER, najbardziej zastanawiam się, czemu Saroo zabrał się za poszukiwania od pupy strony – szukając konkretnego dworca kolejowego w Indiach (wiadomix, jest film o Indiach, musi być dworzec kolejowy) zamiast skupić się na zapamiętanej nazwie miasteczka? Nie dość, że zapamiętał ją dość wiernie, to jeszcze pierwszy jego człon pochodzący od imienia boga stanowił chyba najlepszy punkt zaczepienia – myślę, że miasteczek, których nazwa zaczyna się od Ganesh jest w Indiach dużo mniej niż dworców kolejowych. Odpowiedzi poszukam w książce.
(2164)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Saroo został w młodości adoptowany przez australijską rodzinę. Po latach szuka tej prawdziwej. Wzruszający film obyczajowy, który nie powinien w ogóle ruszać się z Indii.
Podziel się tym artykułem:
Jakbyś znalazł tą odpowiedź to poproszę zapodaj tutaj , choćby w rot-13 🙂
Też jestem ciekaw, ale ani książki ani filmu nie mam zamiaru oglądać.