Kino dokumentalne to pierwsze, na jakie zwracam uwagę przeglądając repertuar kolejnych Warszawskich Festiwali Filmowych (2012, 2013, 2014, 2015, 2016). W tym roku niewiele dokumentów spowodowało mocniejsze bicie mojego serca, właściwie żaden. Dwa później nagrodzone w miarę łatwo było wyselekcjonować bez oglądania lecz, niestety, nie mogłem się na nie wybrać – ten o indyjskim polityku i o islandzkich kopaczach – trzeci, który wpadł mi w oko jakimś cudem udało się zaliczyć. Skończyło się mieszanymi uczuciami. Recenzja filmu Houston, mamy problem aka Houston, imamo problem! aka Houston, We Have a Problem! wyświetlanego w sekcji Odkrycia na 32. Warszawskim Festiwalu Filmowym.
Recenzja filmu Houston, mamy problem
Przechodzimy od razu do recenzji, bo jak to w przypadku dokumentów bywa, nie ma za bardzo co o nich pisać. Dokument jak dokument, w formie przeważnie jeden do drugiego jest podobny i jedynie kwestia tematyki decyduje o tym czy coś warto obejrzeć, czy nie ma co czasu marnować. Oczywiście trafiają się dokumenty różniące się formą od innych, ale Houston, mamy problem nie jest takim dokumentem. Choć nie jest też dokumentem dokumentem, bo to popularny ostatnio mockument, czyli film stylizowany na dokument. Taka forma pozwala mu na popuszczenie wodzów fantazji, bo po klasycznym dokumencie oczekuje się faktów, a w mockumencie można sobie wszystko pozmyślać. I z tego punktu wyjścia wyszli twórcy Houston, mamy problem, którzy nie ukrywają niczego i wprost zaczepiają widza komentarzem dotyczącym tego, że nie wszystko w ich filmie jest prawdziwe i do widza należy wybranie tego, w co chce wierzyć, a w co nie. Osobiście nie wierzę w większość z tego, co zobaczyłem w Houston, mamy problem.
I to chyba mój główny problem z tym filmem. Skoro wiem, że nie przedstawia 1:1 prawdziwej historii, to uważam, że twórcy Houston, mamy problem mogli wykazać się jeszcze większą fantazją i sprzedać nam naprawdę zwariowaną historię, na której pół sali by się pokładało ze śmiechu. Uważam, że potencjał na taki film zdecydowanie był, ale utonął w chęci jak najbardziej możliwego nabrania widza i sprawienia, że łyknie wszystko jak prawdę. Niepotrzebnie.
W przeciwieństwie do opisywanych przedwczoraj Księżycowych kundli, Houston, mamy problem znacznie lepszy robi się w drugiej części filmu, w której znajdziemy o wiele więcej powodów do uśmiechu. Na czele z fragmentem poświęconym samochodowi Yugo, który do tej pory na dużym ekranie zdążył błysnąć bodaj jedynie w trzeciej części Die Hard. Wcześniej tak wesoło nie jest, co pewnie też przysłużyło się mojemu, mimo wszystko, zawodowi po seansie. Szedłem do kina z nadzieją na dobrą zabawę od pierwszych sekund tego filmu o jugosłowiańskim programie kosmicznym. Cóż za wymarzony temat na film! Jugosłowiański program kosmiczny – to musi być wyborne.
No nie do końca jest, bo po prawdzie niewiele też w Houston, mamy problem tego jugosłowiańskiego programu kosmicznego. Jest on sednem całego filmu, ale jedynie punktem wyjścia do snucia wielu pobocznych historii związanych z polityką zagraniczną kraju marszałka Tito. No ale zaczyna się to tak, że do kraju ze Stanów wraca jugosłowiański inżynier, który opowiada o czasach Zimnej Wojny, kiedy to Amerykanie dostali Gagarinem w dupę od ruskich i postanowili zainwestować grube dolary w podbój kosmosu. Głównie w jugosłowiańską myśl kosmiczną, w którą uwierzyli, że nie dość, że istnieje, to jeszcze pozwoli pokonać ZSRR w podróżniczych gwiezdnych wojnach.
(2139)
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : Mockumentalna historia jugosłowiańskiego podboju kosmosu z pewnością mogła być o wiele bardziej atrakcyjna i zabawna. Ale i tak dla paru scen warto rzucić okiem.
Podziel się tym artykułem: