Strasznie żal mi się zrobiło Austriaków po obejrzeniu, a nawet już w jego trakcie, Złotej Damy. Dostało się im jak mało komu w dzisiejszym kinie rządzącym przez poprawność polityczną. Doprawdy nie było nikogo, kto mógłby się za nimi wstawić? Przecież nawet Korea Północna potrafiła zadbać o to, żeby imperialistyczni filmowcy nie pozwolili sobie za dużo w przypadku Wywiadu ze Słońcem Narodu. A tu strzelanie jak do austriackich kaczek. Naziści okupowali, naziści upokarzali i mordowali Żydów, naziści kradli co popadnie i co tylko im w oko wpadło. Ale już nie miłośnicy NSDAP rzucali im kwiaty pod nogi i nie oni korzystali z okazji, by powiesić na ścianach swoich muzeów dzieła sztuki do nich nie należące. Tylko ci przebrzydli Austriacy. Każdy jeden i ty, Austriaku, i ty Austriaku również!
W czasie gdy Złota Dama grana była jeszcze w naszych kinach, obiły mi się o uszy opinie, że to prawdopodobnie pierwszy oskarowy film w tym roku. W sensie film, który ma szanse powalczyć o jakieś Oscary. Nie wiem, skąd wzięły się te opinie, ale zdecydowanie ich nie podzielam. Może, przez duże M, jakieś szanse ma Helen Mirren i to wszystko. Cała reszta jest do bólu przeciętna. Mam zresztą wrażenie, że nie wszystkie prawdziwe historie nadają się na filmy. Nawet jeśli na papierze brzmią ekscytująco, to po przeniesieniu ich na ekran nie czuć wielkości danej historii. Choćby reżyser do spółki ze scenarzystą stawali na uszach, korzystali z prawa do udramatyzowania pewnych elementów opowiadanej historii, to i tak film nie wzbudzi emocji, jakie teoretycznie powinien. Tak jest w przypadku Złotej Damy.
A historia tu opowiadana jest rzeczywiście fascynująca. Sprawa rozchodzi się o warty ponad 100 milionów obraz Gustava Klimta, który w trakcie wojny został skradziony przez Niemców. Wróć, nazistów. Potem trafił do austriackiego muzeum, którego właściciele powołując się na testament poprzedniej właścicielki obrazu uznali, że mogą się nim chwalić i uznać się za posiadaczy tego dziedzictwa austriackiej kultury. Mijają lata. Niespodziewanie do walki o obraz staje Maria Altmann, bliska krewna utrwalonej na płótnie postaci. Orzeka, że obraz jest jej i zamierza ruszyć do austriackiego sądu, by to udowodnić. Klimat ku temu jest odpowiedni, bo rząd Austrii rozpoczyna proces oczyszczania swojego imienia z podejrzeń o jakiekolwiek niesłusznie zagarnięte dzieło sztuki. Maria znajduje sojusznika w postaci syna znajomej, młodego prawnika na dorobku (Ryan Reynolds). Razem ruszają do boju.
Po przeczytaniu takiego opisu można by się spodziewać świetnego thrillera prawniczego z historycznym tłem. Nic z tych rzeczy. Złota Dama to bardziej kino obyczajowe, w którym sądowe przepychanki nie robią żadnego większego wrażenia. Zresztą prawie wcale ich nie ma, więc zapomnijcie o wszelkich sprzeciwach, oddaleniach, niespodziewanych świadkach, wzruszających zeznaniach i młotkowym, który nie może uspokoić podekscytowanego tłumu gapiów. Rozgrywka na poziomie prawniczym toczy się w przytaczanych papierkach i krótkich wystąpieniach z wyraźnie zarysowanym dobrem i złem. Maria ma serce złote niczym Dama z obrazu, a przedstawiciele austriackiego rządu to uśmiechnięte świnie pod krawatem. Żadnych wątpliwości, żadnych emocji.
Zawiodłem się na Złotej Damie, co pewnie widać. I stąd tyle gorzkich słów tu wylanych. Ale zostawiając na boku rozczarowanie, zostanie przyzwoity film. A właściwie – zbyt przyzwoity. Nie ma tu żadnego zaskoczenia, czyli czegoś, co znalazłoby się nie na tym miejscu, którego byśmy się spodziewali. Prawnik ma okulary i choć jest nieopierzony to sobie poradzi zaliczając parę zabawnych wpadek, ale nie szkodzi. A Maria jest staruszką skrojoną pod Oscara, czyli ironicznymi uwagami puentuje wiele sytuacji, by płakać i przeżywać kiedy trzeba. Ich droga do końcowego rezultatu też obfituje w obowiązkowe wzloty i upadki, które przyjmujemy na chłodno, jakie by nie były. Jasne, czasem się uśmiechniemy, a czasem popodziwiamy scenografię (za dużo greenboksa) i architekturę Wiednia, ale to tyle. Tylko tyle.
(1935)
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : Właścicielka wartego miliony obrazu walczy o swoją własność z rządem austriackim. Oparty na prawdziwej historii film, który nie porywa i nie potrafi więcej niż tylko opowiedzieć historię.
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: W czym mamy problem? - recenzja filmu Ich seh, Ich seh - Quentin.pl