Zrobił to! Ten skubany Denis Villeneuve znowu to zrobił! Nakręcił film totalnie nie w moim guście, którego nie jestem w stanie słabo ocenić. Recenzja filmu Diuna. Część Pierwsza.
O czym jest film Diuna. Część Pierwsza
Rok dziesięć tysięcy ileś tam. Wszechświat uzależniony jest od melanżu. Tajemniczej przyprawy dostępnej jedynie na pustynnej planecie Arrakis vel Diunie, którą rządzi okrutny ród Harkonnenów. Umożliwia ona podróże międzygwiezdne, co jest rzeczą absolutnie kluczową w tamtejszej rzeczywistości. Kontrola nad planetą Arrakis i wydobyciem melanżu jest więc kluczową w ogóle. Pozwoliła Harkonnenom na zgromadzenie ogromnego bogactwa. Kurek z przyprawą zostaje jednak zakręcony przez Imperatora, który za jednym zamachem chce zapewnić sobie spokojny stołek. Na mocy jego dekretu Harkonnenowie muszą opuścić Diunę i wrócić na swoją rodzinną planetę Giedi Prime. Tymczasem z planety Kaladan nadleci wyznaczony przez Imperatora ród Atrydów, który przejmuje kontrolę nad Arrakis i wydobyciem melanżu. Wśród Atrydów jest młody Paul (Timothee Chalamet), którego od jakiegoś już czasu męczą pustynne wizje. Ich bohaterami rdzenny ród Diuny, niebieskoocy Fremenowie, a wśród nich tajemnicza dziewczyna (Zendaya). Kontrolujący moc Głosu, Paul nie jest zwyczajnym młodzieńcem, co potwierdza tylko wizyta przełożonej żeńskiego zakonu Bene Gesserit, który również nie jest takim zwyczajnym zakonem. Polityczne i militarne rozgrywki czas więc rozpocząć.
Zwiastun filmu Diuna. Część Pierwsza
Recenzja filmu Diuna. Część Pierwsza
Warto na początku zaznaczyć, że nigdy nie czytałem Diuny Franka Herberta, więc nie miałem wobec ekranizacji Villeneuve’a żadnych oczekiwań. Poprzednią ekranizację wyreżyserowaną przez Davida Lyncha widziałem raz, jakieś trzydzieści lat temu, a opinii o niej nie miałem* żadnej poza taką, że mi się nie podobała. Naówczas wolałem gwiezdnowojenne strzelanki, a nie jakieś pseudoambitne nudziarstwa. Villeneuve miał więc stosunkowo prosto. Wystarczyło, że nakręci dobry film i tyle. Słowem bym się nie zająknął, że wyobrażałem to sobie inaczej, czy że brakuje mi jakichś tam wątków.
Co na pewno mógł zrobić Villeneuve, to mnie zaskoczyć. I być może to jest jedynym powodem do narzekania, jaki mam w przypadku filmu Diuna (no i może jeszcze to, że mnie uśpił na kilka minut) – nie zaskoczył mnie niczym. I nie dlatego, że jestem jakiś tam wyjątkowy, ale dlatego, że wydaje mi się, że innych widzów raczej też nie zaskoczył niczym. Serio. Jak wyobrażalibyście sobie jego ekranizację Diuny po obejrzeniu tego, co zrobił z Blade Runnerem 2049? Bo ja właśnie dokładnie tak, jak ostatecznie Diuna. Część Pierwsza wygląda. Nie pomylisz się, to film Villeneuve’a z krwi i kości. Bardziej się chyba nie dało.
Książki nie znam, ale wiem, że od zawsze miała opinię nieprzekładalnej. Złożyła się na to mnogość wątków, bohaterów, tematy polityki, ekologii, świat przedstawiony itd., itp. Mogę więc jedynie wnioskować w ciemno, że Villeneuve postanowił nie kopać się z koniem. Powyciągał z książki jedynie te wydarzenia, które są niezbędne do opowiedzenia tej historii, a w swoim podejściu do ekranizacji skupił się na warstwie wizualnej. Warstwie klimatycznej. Tych wszystkich warstwach, które niekoniecznie oddadzą głębię postaci, wydarzeń, knowań i motywacji, ale które pozwolą stworzyć widowisko od początku do końca trzymane twardą rękę przez reżysera, jego wizję tej opowieści i jego estetykę. Całość trwa jakieś dwie i pół godziny i w ich trakcie z pewnością dałoby się upchnąć więcej treści. Villeneuve jednak z tego zrezygnował, stawiając wszystkie konie na formę. Nawet jeśli miałoby to oznaczać trzygodzinne przejazdy kamerą nad diunami Diuny opatrzone muzyką Hansa Zimmera.
I tak to właśnie przez większość filmu wygląda – jak trzygodzinny przejazd kamerą nad Diuną, nad bohaterami, nad wydarzeniami, nad światem roku dziesięć tysięcy ileś. Światem zaplanowanym w każdym najdrobniejszym szczególe. Od drobinek melanżu, przez ich rafinerie, aż po wielkie kosmiczne statki transportowe. Villeneuve’owi nigdzie się nie spieszy, bo sam nadał sobie ten ton i nie musi się przejmować, że może nie do końca jasno wytłumaczy motywacje stojące za doktorem Yuehem i to, dlaczego od jednego człowieka zależało tak dużo. By podać jeden z wielu przykładów. Innych nie podam, bo przecież nie jestem świadom tego, jakich skrótów tu dokonano, bo książki nie czytałem. Ale to nieistotne, bo nie chodzi o konkretne sceny, a o motywacje reżyserskie za nimi stojące. Fabuła i bohaterowie ważna rzecz, ale jeszcze ważniejsze wszystko to oprócz nich.
Diuna. Część Pierwsza to dzieło ascetyczne, wychuchane wydmuchane, enigmatyczne, klimatyczne, skromne i imponujące zarazem. Wydaje się, że nie ma tu zbędnych rzeczy, co sprawia, że można odnieść wrażenie, że czegoś tu brakuje. Z każdego kąta ekranu dociera do widza ogrom tego filmowego przedsięwzięcia przy jednoczesnym wrażeniu, że niczego tu nie ma. Wzrok nie ma więc szans na to, by jego uwagę zwróciła jakaś niepotrzebna pierdoła na drugim tle. Jeśli coś jest widoczne na ekranie, to powinno tam być. Jeśli czegoś nie ma, nawet gdy wydaje się, że powinno (trudno powiedzieć, by filmowa Arrakis tętniła życiem), to znaczy, że nie było potrzebne. W miniaturce odzwierciedla to rzeźba dziadka Paula Atrydy walczącego z bykiem. Mogłaby zostać wyrzeźbiona z oddaniem najdrobniejszego szczegółu tej sytuacji. Jest inaczej – w formie jest surowa, ale oddaje wszystko, co oddawać powinna. Tak samo jest z Diuną, tyle że w większej skali.
Diuna to filmowe science-fiction w jego najbardziej szlachetnej formie. Pozwala wsiąknąć w przedstawiony tu świat i od początku w niego uwierzyć, choć wiadomo, że nie istnieje, że to tylko filmowa iluzja. A mimo to nie wątpisz, że oto znalazłeś się w rzeczywistości o osiem tysięcy lat do przodu i chłoniesz ten nowy świat przyglądając się jego mieszkańcom. Problem pojawia się, gdy jesteś zwolennikiem efektownych, błyszczących widowisk science-fiction pokroju Gwiezdnych wojen. I domyślam się, że przysnąłem po pierwszych szesnastu godzinach seansu Diuny właśnie z tego powodu. Bo Diuna to sci-fi ambitne, stąd pewnie do mojego gustu nie przemawia. Zachwycać się nim nie potrafię, bo przecież na nim zasnąłem. Ale też nie potrafię go z tego powodu krytykować. Więcej, intryguje mnie, przyciąga, choć wiem, że znów mógłbym na nim zasnąć. Nie jego wina, że trafiło na prostego Q, który docenić doceni, ale jak się znudzi to uśnie.
Tak szczerze zaczęła mi się Diuna. Część Pierwsza podobać od momentu ataku Harkonnenów. Później już żadnego problemu z filmem Villeneuve’a nie miałem i do końca obejrzałem go z przyjemnością. Ale pierwsze szesnaście godzin przed tą sceną do najłatwiejszych nie należało.
*Dla porównania oglądam sobie teraz na raty wersję Lyncha i powiem szczerze, że nie wiem, skąd aż tak negatywne opinie o tym filmie. Tzn. wiem, bo wygląda jak film zrobiony przez dziecko w latach 50. ubiegłego wieku z najgorszą możliwą obsadą ubraną w kostiumy z worków na ciała i mopsów. Ale po pierwsze to też ma swój urok (dziś modne byłoby powiedzieć: cringe’owy urok). A po drugie fabularnie prawie nie różni się od filmu Villeneuve’a (pomijam, że David zrobił całą książkę, a Denis pół), który powyjmował z powieści Herberta praktycznie te same sceny. Wynika więc z tego, że po prostu trzeba było wizualnego wizjonera i możliwości współczesnej techniki filmowej, żeby film Lyncha w niezmienionej fabularnie treści, 35 lat później był wspominany jako udana ekranizacja Diuny. Stało się inaczej i trochę niesprawiedliwie wg mnie.
(2500)
Ocena Końcowa
8
wg Q-skali
Podsumowanie : Kiedy wydobycie cennego melanżu z planety Arrakis przejmuje ród Atrydów, brutalne starcie z rodem Harkonnenów wydaje się nieuniknione. Oszałamiająca wizualnie, choć do szpiku ascetyczna ekranizacja powieści Franka Herberta, która wciąga i pochłania. A mnie także uśpiła.
Podziel się tym artykułem:
Ja miałem iść do kina w ostatni poniedziałek, ale mnie rozłożyło jakieś choróbsko. A chciałem się dołożyć do tego by powstała Diuna część 2, bo nawet jak nie powstanie, to nie miałbym do siebie pretensji, bo dałem twórcom moje grosze (choć teraz to już nieaktualne, bo ogłosili dwójkę).
Wiem, że jest dostępna wersja 4K w internecie, czyli jednak dali na HBO Max, a przed premierą pojawiła się wersja HD, ale się nie skusiłem. Wolę poczekać na kino, kiedykolwiek pojadę, a dopiero drugi seans w domu:-)
Dziwi mnie to, że sporo osób jest zaskoczonych, że to jest część pierwsza z dwóch, że nie ma zakończenia, bo tak było mówione od początku. Oczywiście jak ktoś nie siedzi w tematyce filmowej to może być zaskoczony, bo wszędzie pisze Diuna, a nie Diuna część I, jak podobno jest zaznaczone na początku filmu.
Po tym reżyserze, który nie nakręcił słabego filmu jeszcze, to spodziewam się wizualno muzycznego majstersztyku. Choć w jednym ta wersja nie będzie lepsza od wersji Lyncha którą lubię, mimo wielu wad. Mam na myśli muzykę Toto, to jest taki geniusz i zawsze będzie mi się kojarzyć z tym światem.
Ja jedynie nie jestem przekonany cały czas do Chalameta, bo jak podobał mi się w każdym filmie w jakim go widziałem, ale on zawsze gra dosłownie tak samo. Chłopak ma taką twarz charakterystyczną, ze nawet nie musi grać, tylko na tle ładnego krajobrazu spojrzy odpowiednio i już wszystkim nogi miękną.
A co do wersji Lyncha to powtarzałem sobie z dwa lata temu i to nie jest aż tak zły film. Rozumiem czemu Lynch nienawidzi filmu (nakręcił chyba z 4 godziny, ale ciągle się wtrącali producenci, więc odszedł z projektu i to producenci zmontowali film, bez udziału Lyncha) i więcej nie nakręcił żadnego blockbustera (chyba miał robić epizod 5 albo 6 Star Wars) , ale warto obejrzeć tą chaotyczną i ambitną porażkę.
Niektóre sceny z efektami specjalnymi się bardzo postarzały, ale sporo scen robi wciąż wrażeniem realizacyjnym rozmachem. Film ma przepiękne zdjęcia i znakomitą obsadę, więc nie rozumiem Twojego zarzutu, że najgorsza możliwa obsada, przecież to wtedy były gwiazdy, albo aktorzy na początku swojej kariery. Tutaj nawet w epizodzie pojawiają się znane nazwiska, tak jak w nowej Diunie. Pojawiają się np. Brad Dourif, Linda Hunt, Virginia Madsen, Jurgen Prochnow, Max von Sydow, Dean Stockwell, Sean Young, Patrick Stewart i Sting. Oczywiście skoro to film Lyncha to pojawiają się jego ulubieni aktorzy jak Everett McGill, a przede wszystkim jego przyjaciele jak Jack Nance, w tamtych latach mąż aktorki co grała Damę z Pieńkiem w Twin Peaks (grał w każdym filmie Lyncha, oprócz Człowieka słonia, czyli od Głowy do wycierania do Zagubionej Autostrady) oraz Kyle McLachlan, pupilek Lyncha.
Muszę powiedzieć, że jak uwielbiam pupilka Lyncha, który nie wiedzieć czemu, a to naprawdę dobry aktor, najlepsze role zaliczył u swojego przyjaciela. Jakoś tylko twórca Dzikości serca potrafi cały talent aktorski wyciągnąć z agenta Coopera. Choć ma kilka dobrych nie lynchowych ról, jak w The Doors, Hidden, Flinstonowie , czy w Procesie wg Kafki, ale kojarzony jest głównie jako aktor i przyjaciel Lyncha.
Kyle tworzy ciekawą postać, może to nie jest poziom jego najlepszych ról, ale jak na debiut aktorski wystarczy. Nie odstaje wcale od reszty bardziej znanej. Widać u 24- latka potencjał aktorski. Ale zastanawiało mnie w czasie seansu co innego, to jak udało się Lynchowi namówić producentów by zatrudnić debiutanta do głównej roli, który w niczym wcześniej nie zagrał, nawet epizodu. Może uznali, że tyle nazwisk znanych pojawia się za i przed kamerą, że zaoszczędzą na nieznanym nikomu debiutancie. Jest to coś niespotykanego, by w filmie za wielką kasę, który miał być hitem obsadzić nie tyle aktora nikomu nieznanego, ale debiutanta. Nie pamiętam więcej takich sytuacji.
Podobały mi się też w filmie Lyncha złe charaktery, które budzą przerażenie i niepokój, ale też fascynują.
Tak jest z Baronem i jego ludźmi, których świetnie grają Kenneth McMillan, Brad Dourif i Sting (nigdy nie zapomnę sceny jak Sting wyłania się w samych majtkach i Baron wyraźnie na niego leci). Szarżują na całego, widać jaką mają dobrą zabawę. Oprócz aktorstwa (choć nie każdy gra dobrze, bo niektórzy grają strasznie drewnianie) oraz zdjęć i strony wizualnej (zwłaszcza kostiumy i scenografia) film zachwyca jak to w filmach Lyncha bywa muzyką.
Doceniam Zimmera jako twórcę, ale nie miałbym nic przeciwko gdyby muzyka w nowej Diunie była ta sama co w filmie z 1984 roku, to co Toto i Brian Eno stworzyli zasługuje na wszystkie możliwe nagrody. Wszystkie sceny, zwłaszcza z czerwiami i gdy muzyka wychodzi na pierwszy plan to miałem ciary.
Chociaż muszę powiedzieć, że Lynch nie umie kręcić scen batalistycznych, scen akcji z dużą ilością ludzi. Pewnie to wina tego, że to jego debiut przy kręceniu tak ogromnej produkcji, wcześniej (ani później) takich scen nie kręcił.
Jest w filmie sporo problemów, ale też nie jest to jeden z najgorszych filmów jakie powstały. Jest to ambitna porażka, do której lubię wracać.
Trochę źle się wyraziłem. Chyba :). Obsada jak obsada – choć na pewno można było wybrać dużo lepiej – ale zagrali w większości fatalnie. Inna sprawa, że forma tego widowiska sporo na nich wymusiła. Co nie zmienia faktu, że grają jakby im ktoś powiedział, że to będzie parodia „Diuny”. Na pewno Von Sydow zjada tu wszystkich na śniadanie.
A co do zdziwienia brakiem zakończenia, to z jednej strony tak, od razu miały być dwie części, więc niby wiadomo, czego się spodziewać. A z drugiej ze słów samego Villeneuve’a można by się spodziewać, że będzie szukał jakiegoś złotego środka. Sam mówił, że kiedy podjęto decyzję o tym, że jednak nie będą dwóch części na raz kręcić, całą parę włożył w „jedynkę” i kręcił ją tak jak gdyby dwójki miało nie być. Inna sprawa, że mam wrażenie, że już dawno mu tą dwójkę zaklepali.
informacja (o której pierwsze tu przeczytałem), że jest to część pierwsza dodatkowo zniechęca mnie do obejrzenia tego filmu… czytałem książkę stąd moja niechęć…
Ej, ale film Lyncha przynajmniej był kolorowy i miał muzykę a nie jakieś tam dźwięki i hałasy mające robić klimat, no i opowiedział całą historię za jednym razem, więc dla mnie wygrywa. 😛
jak spojrzałem na datę mojego posta o Diunie 1 to spadłem z krzesła… 2,5 roku minęło jak mignięcie… obejrzałem Diunę 1 i wciągnęła mnie na całego… już wiem skąd te pozytywne oceny… idąc za ciosem obejrzałem Diunę 2… i tutaj – przynajmniej pierwsze wrażenie – czegoś mi brakło… ładnie nakręcony film, ale jakoś ta część już mnie ta nie porwała jak 1… więc cz. 2 oczko niżej bym ocenił…
Też mi się dwójka mniej podobała, wczoraj byłem. Jak dla nie to przede wszystkim jest słaba historia. No dobra, może nie „słaba”, ale taka oczywista. Wszystko mi było jedno, co tam się wydarzy. Przy czym to chyba nie do końca wina filmu. Coś jak z „Johnem Carterem”. Co z tego, że książkowo był wcześniej, kiedy do czasu jego ekranizacji tę historię kino powieliło en razy.