×
Coco (2017), reż. Lee Unkrich.

Coco. Recenzja animacji Pixara

Gdybym był harcerzem, mógłbym sobie doszyć na rękawie nową sprawność. Oglądanie w kinie filmu animowanego z bandą dzieciaków. Na sali tylko ja sam, a obok mamusie, tatusiowie, babcie i dziadkowie z pociechami, często w liczbie większej niż jeden. Ciekawe, co sobie o mnie pomyśleli… Recenzja filmu Coco. Swoją drogą nie ogarniam polityki wyświetlania Coco w kinach. Nie, nie chodzi o tego bałwana, o nim później, tylko o godziny seansów. Ostatni seans 18:20 (CC Bemowo). Powinni dać też coś po 20.00, żeby człowiek sobie mógł normalnie obejrzeć po robocie (a kto pójdzie wcześniej, jak dzieci się uczą, a rodzice w pracy?) bez konieczności wpadania na małolaty.

Choć trzeba przyznać, że grzeczniejsze były niż przeważnie dorośli.

O czym jest film Coco

Dawno, dawno temu Imeldę puścił w trąbę muzyk. Pewnego dnia spakował gitarę, pojechał robić karierę i nigdy do domu nie wrócił. Imelda została sama z córką Coco, ale nie płakała po łachudrze. Nauczyła się szyć buty i rozwinęła biznes. Lata mijały, a biznes obuwniczy Imeldy kwitł. Kolejne pokolenia szły jej śladem traktując buty z nabożną atencją. Równie mocną co niechęć do muzyki, która w murach rodzinnej obuwniczej manufaktury została totalnie zakazana! (Muzyka, a nie niechęć :P). Wiadomo jednak, że zakazany owoc smakuje najlepiej, choć na urzeczywistnienie tego powiedzenia trzeba było poczekać do narodzin Miguela. Prawnuczek Coco, Miguel zakochał się w muzyce do tego stopnia, że w ciszy domowego stryszku urządził sobie ołtarzyk na cześć najsłynniejszego meksykańskiego piosenkarza, Ernesto de la Cruza, który przed laty wyruszył z tegoż samego miasteczka w poszukiwaniu sławy. Sławę znalazł, ale karierę wokalno-aktorską zakończył przykry wypadek na planie, który dzwonem wybił de la Cruzowi sławę z głowy. Miguel też chciałby zostać muzykiem, ale w domu rządzonym twardym klapkiem babci Miguela, Abuelity, nie ma na to najmniejszych szans. Nadchodzi Dzień Zmarłych – Dia de los Muertos. Tego dnia cała rodzina Miguela, zgodnie z meksykańska tradycją, czci pamięć po swoich przodkach. Wszystkich z wyjątkiem wytarganego z rodzinnej fotografii ojca sędziwej Coco. Miguel ma problem, bo tego samego dnia urządzany jest na rynku konkurs muzycznych talentów, w którym chciałby wystartować. Niespodziewane odkrycie motywuje go do chwycenia muzycznego byka za rogi. Miguel odkrywa, że jego wytarganym z fotografii przodkiem jest sam Ernesto de la Cruz! Chłopak włamuje się do jego kwatery na cmentarzu, skąd zamierza pożyczyć gitarę Ernesta. Gitarę pożycza, ale ku swojemu zdziwieniu trafia do zaświatów, gdzie rychło spotyka się ze swoimi zmarłymi przodkami przybywającymi na Dia de los Muertos.

Recenzja filmu Coco

Jest wiedzą powszechną, że nie lubię animek. Co zatem robiłem w kinie na seansie najnowszej produkcji Pixara: Coco? Po pierwsze miałem kupę czasu, bo Asiek wyjechała na Słowację na koncert Freddy’ego Mercury’ego (tak, tak), a po drugie miałem jednak całkiem pozytywne przeczucia pod adresem tej całej Coco. Choć muszę przyznać, że zupełnie nic o tym filmie wcześniej nie słyszałem i poszedłem na niego w zasadzie z marszu. No i po zobaczeniu zwiastuna – jak to pisałem w Poszedłbymie – liczyłbym jednak na trochę inną historię niż ta opowiedziana w filmie.

Warto byłoby chyba w tym miejscu zrewidować tę cała moją niechęć do animek. Ona oczywiście istnieje, ale nie rozciąga się na całą animkową rasę. Wkurzają mnie śpiewające czajniki czy typowo dziecięce baje wyśpiewane piersiami syrenki, ale już te nowoczesne animacje z bardziej dorosłym pomysłem często trafiają w moje gusta. Rzadko, bo rzadko, ale o paru animacjach mogę powiedzieć, że mi się podobały. Teraz do tej listy doszło Coco, choć parę zastrzeżeń mam. I nie uważam, żeby był równie dobry co W głowie się nie mieści.

O samej jakości animacji nie ma co gadać. Coco to wizualny cukierek błyszczący złotymi liśćmi, zachwycający rozmachem krainy zmarłych i fruwający kolorowymi smoko-hybrydami zbliżającymi pysk do ekranu. Dawno już pisałem o tym, że 3D jest stworzone dla kina animowanego i Coco potwierdza tę niezbyt śmiałą tezę. O ile w filmach fabularnych 3D przeważnie nic nie zmienia, to produkcje animowane dzięki trójwymiarowi nabierają głębi i dodatkowego życia. Warto wybrać się więc na wersję 3D, choć nie mam porównania z płaską.

Nie dziwi fakt, w końcu to produkcja Pixara, że siłą Coco jest również opowiadana historia. Pod płaszczykiem bajki dla dzieci autorzy filmu przemycają kilka prawd o życiu, a bardziej o przemijaniu, które może dla dziecka nie mają aż tak wielkiego znaczenia, ale u dorosłych w kilku miejscach sprawią, że w gardle wyrośnie im gula i będą kombinować jak tu otrzeć łzę, żeby nikt nie widział. Siedzisz taki, oglądasz film dla dzieci i myślisz o przemijaniu i o tym, co po tobie zostanie, o ile w ogóle coś zostanie. Z tego względu mam pewne wątpliwości, czy Coco to w ogóle jest film dla dzieci. Jakoś nie słyszałem u małych współtowarzyszy wybuchów śmiechu czy jakiejkolwiek większej ekscytacji filmem. Jasne, może nauczyły się, że o bliskich trzeba pamiętać itp., ale to chyba jednak zbyt głębokie refleksje jak dla parolatków. A właśnie w tym Coco jest najlepszy. Całe te kolorki, psy z wywalonymi jęzorami (Dante, cóż za odkrywcze imię dla psa w takiej animacji) i piosenki to tylko dodatek do filmu, który szczerze wzrusza, ale i przy złych wiatrach potrafi przynieść jakąś gorzką refleksję.

Wspominałem o zastrzeżeniach, ale nie będę już przesadzał z tą liczbą mnogą. Wspomnę jedynie o muzyce, która w moim odczuciu powinna być dużo lepsza. Muzyka ilustracyjna to raczej standardowe meksykańskie kawałki, które fajnie brzmią i w ogóle, ale po seansie nie pozostają w głowie. Podobnie jak i piosenki, które – choć przecież fajne – dawały pole do dużo większego popisu. Według mnie aż się prosiło o to, żeby władować tu tyle niezapomnianych hitów, że ścieżka dźwiękowa by od nich pękła. A jest tylko solidnie.

(2328)

PS. A, właśnie, miało być o bałwanie. Co za bałwan wpadł na pomysł, żeby przed filmem zapodać 15-minutową animację o bałwanie? Siedziałem na tej sali pierwszy raz w życiu sam na filmie animowanym i zastanawiałem się, o co chodzi. I czy dobrą salę wybrałem. Inne dzieci 🙂 też nie wiedziały i się wypytywały dorosłych, którzy też nie wiedzieli. Niezapomniane przeżycie. In minus. Teraz może się to zmieni.

PS2. Kiedy właściwie ten cały Ernesto de la Cruz zrobił karierę w filmach? Załapał się w ogóle na kino dźwiękowe?

PS3. Zupełnym przypadkiem wybrałem się na seans w takiej samej stylówie co filmowy Miguel #FunnyFact

PS4. Ostatni, przysięgam. Mam wrażenie, że autorzy filmu Coco mieli pomysł na wszystko poza tytułem.

Gdybym był harcerzem, mógłbym sobie doszyć na rękawie nową sprawność. Oglądanie w kinie filmu animowanego z bandą dzieciaków. Na sali tylko ja sam, a obok mamusie, tatusiowie, babcie i dziadkowie z pociechami, często w liczbie większej niż jeden. Ciekawe, co sobie o mnie pomyśleli... Recenzja filmu Coco. Swoją drogą nie ogarniam polityki wyświetlania Coco w kinach. Nie, nie chodzi o tego bałwana, o nim później, tylko o godziny seansów. Ostatni seans 18:20 (CC Bemowo). Powinni dać też coś po 20.00, żeby człowiek sobie mógł normalnie obejrzeć po robocie (a kto pójdzie wcześniej, jak dzieci się uczą, a rodzice w pracy?)…

Ocena Końcowa

8

wg Q-skali

Podsumowanie : Pochodzący z małej meksykańskiej wioski chłopiec marzy o karierze muzyka. Pogoń za tym marzeniem zmieni życie całej jego rodziny. Kolejna wzruszająca animacja ze studia Pixara. Wizualny cukierek o przemijaniu dysponujący takim ładunkiem emocji, że mało kto zdoła się mu oprzeć.

Podziel się tym artykułem:

4 komentarze

  1. recenzji Coco się nie spodziewałem… ale okazała się pomocna 🙂
    pozdrawiam 🙂

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004