Nie będę trzymał Was w niepewności, chował konkluzji za marnej jakości metaforami, ani zadawał pytań, na które odpowiem trzy akapity dalej. Obcy: Przymierze to dobrze odsmażony kotlet, w którym zgodnie z poszedłbymowymi dywagacjami znalazło się po trochu każdej poprzedniej części Obcego łącznie z Prometeuszem, którego to pełnoprawny sequel i inny tytuł niczego tu nie zmienia. Kto nie ma nic przeciwko dobrym kotletom, dostanie porządne kino z nowoczesną realizacją, która w kosmicznych opowieściach jest koniecznie potrzebna, by wszystko ładnie i realnie wyglądało. Kto jednak liczyłby na coś nowego i wyprawiającego filmową twardą fantastykę w zupełnie inny niż dotychczasowe kierunek – będzie zawiedziony. Recenzja filmu Obcy: Przymierze.
O czym jest film Obcy: Przymierze
Rok dwa tysiące sto któryś tam. Przestrzeń kosmiczną przemierza statek kolonizacyjny Przymierze. Na pokładzie zahibernowana załoga, spora liczba zmierzających w kierunku nowego świata kolonistów oraz ludzkie zarodki. I android Walter (Michael Fassbender), którego zadaniem jest dbanie o to, by wszystko w trakcie podróży szło jak należy. Do towarzystwa ma jeszcze komputer pokładowy o wdzięcznej nazwie Matka i tyle. Do celu podróży, planety o nazwie, której nie chce mi się sprawdzać (Origae czy jakoś tak) zostało jeszcze kilka lat lotu i właśnie przyszedł czas na naładowanie baterii. W tym celu Przymierze rozwija specjalne żagle, co jest standardową procedurą, ale w świetle zderzenia z czymś tam (fachowa recenzja, nie ma co 🙂 ) zaczynają się rwać. A że są wielkie, to Przymierze ma kłopot. Zaczynają wyć wszystkie systemy bezpieczeństwa, załoga zostaje wybudzona ze snu i nie wszystkim udaje się to wybudzenie przeżyć (dzięki za wysłuchanie moich próśb! 🙂 ). Szczęśliwcy ruszają do napraw i wkrótce wszystko wraca do normy. Zanim jednak pójdą spać, statek rejestruje sygnał bez dwóch zdań pochodzenia odludzkiego. To dziwne, bo w okolicy nie powinno być żadnych planet zdatnych do zamieszkania. A jednak okazuje się, że w niedalekim układzie jest planeta nadająca się do tego celu o wiele bardziej niż docelowa Origae-6. Choć część ekipy (Katehrine Waterston; w obsadzie jeszcze Carmen Ejogo, Callie Hernandez, Amy Seimetz, Tess Haubrich oraz panowie 😉 ) ma co do tego obiekcje, kapitan (Billy Crudup) decyduje się zboczyć z kursu i na własne oczy przekonać się, czy napotkana planeta rzeczywiście jest tak idealna do osiedlenia się na niej, jak wiele na to wskazuje. Część ekipy statku Przymierze wsiada do lądownika i za chwilę przemierza połacie nowej planety. Spotykając na swojej drodze nie tylko wielką pszenicę, ale i ślady zaginionego przed laty bez wieści statku Prometeusz.
Recenzja filmu Obcy: Przymierze
Wszystko, co powinniście wiedzieć o filmie Obcy: Przymierze napisałem już we wstępie. Najnowszy film w reżyserii Ridleya Scotta okazuje się dokładnie taki, jak wszystko na to wskazywało. Wydaje mi się, że klasyczna już teraz kosmiczna historia krwiożerczego stwora Aliena, pod względem fabularnym dawno się wyczerpała i doprawdy trudno liczyć na coś świeżego w tej kwestii. Są ludzie, jest potwór, potwór zabija ludzi, ludzie próbują się uratować. Wcześniej czy później każda ta historia zmierza właśnie do tego i dokładnie tak jest też w filmie Obcy: Przymierze. Wiem, że sporo fanów fantastyki, Obcego i innych sajensfikszynów chciałoby dostać coś godnego pierwszych dwóch części – oni powinni raczej omijać Obcy: Przymierze, szczególnie, jeśli jeszcze nie zrozumieli, że serię Obcy kręci się dalej, bo da się na niej zarobić. To jedyny powód powstawania kolejnych filmów, które zawieszone w próżni zapewniają dobrą rozrywkę, ale gdy tylko próbuje się je wcisnąć w szerszy kontekst, sprawiają zawód. I sądzę, że jedyne, co świeżego można wycisnąć z Alienów to zabawa formą, a nie treścią. Bo ja wiem, found-footage w uniwersum Aliena albo horror-gore czy coś w ten deseń. Tak jak teraz próbuje się bawić z Gwiezdnymi wojnami.
Mnie Obcy: Przymierze nie zawiódł. Podobał mi się zresztą już Prometeusz, więc Obcy: Przymierze tym bardziej zasługuje na pochwały, bo jest lepszy, lekko mniej absurdalny i ma ambicję na bycie czymś więcej niż tylko krwawą rozpierduchą. Więcej, sam Obcy w jakiej postaci by tu nie występował, jest tylko tłem do innej historii, którą zainteresowany jest Scott. Zainteresowany za bardzo, bo choć odkrycie kart pochodzenia koleżki, który za jakiś czas załapie się na stopa statkiem Nostromo są interesujące, to nie aż tak bardzo, żeby przez długie minuty ze szczegółami wdrążać się w moralne cierpienia młodego androida. Sprawa jest jasna, więc owijanie je w Ryszardy Wagnery i inne Ozymandiasy nie sprawia, że film będzie bardziej ąę niż powinien. Trochę to paradoksalne, bo z jednej strony można narzekać na odgrzewany kotlet, a z drugiej narzekać na próby dodania do tej historii czegoś nowego.
Realizacyjnie wszystko jest dopięte na ostatni guzik (choć scena lądowania na planecie dalej wygląda sztucznie) i Obcy: Przymierze pod tym względem zapewnia satysfakcjonującą rozrywkę. Kosmiczne statki, maszyny do terraformowania, opustoszała planeta z monumentalnymi budowlami i budzącym ciarki cmentarzyskiem, deszcze niespokojne i wiatry smagające wiuchające na nich peleryny, ładne plenery i przemyślane wnętrza kapiące wodą. Widać włożoną pracę, która owocuje Obcym na miarę współczesnej techniki filmowej. Za realizacją nie nadąża scenariusz, któremu przede wszystkim brakuje wyrazistych postaci. A to z kolei prowadzi do największych fabularnych absurdów, których głównym udziałowcem jest ufny kapitan statku. Podobnie jak i inne postaci napisany na kolanie. Wiemy, że ma kłopoty z powodu swojej wiary, co jest przyczynkiem do ciekawej dyskusji o tej kwestii w świetle podróży kosmicznych i konieczności podejmowanych w nich wyzwań, ale temat szybko zostaje porzucony i na zasygnalizowaniu się go kończy. Zresztą takich rzuconych haseł jest więcej, bo choć film nie rozwija zupełnie tego tematu, to z materiałów promocyjnych wiadomo (chyba 😉 ), że na pokładzie Przymierza znajduje się ekipa złożona z par. To również mogłoby być ciekawe w szerszym rozwinięciu, ale nic takiego nie ma miejsca. Bohaterowie nawet specjalnie nie rozpaczają po stracie swoich partnerów, a koncepcja par kończy się na rzuconych gdzieś mimochodem łkań pary pokładowych gejów. To zresztą tylko jeden z totalnie niewykorzystanych wątków, które są, ale jakby ich nie było. Od będących mięsem armatnim ludzi bardziej interesują Scotta androidy.
Choćby nie wiem jak to wszystko maskować, Obcy: Przymierze i tak pozostaje kosmicznym slasherem, który dzięki odpowiedniej kategorii wiekowej jest na szczęście odpowiednio krwawy. Choć trudno mówić o jakiejś specjalnej makabrze – nie znajdziecie tu nic, co sprawiłoby, że odwrócicie wzrok od ekrany. Scott jest na tyle doświadczonym filmowcem, że wie jak budować napięcie i tego typu rzeczy, więc i w tej kwestii wszystko jest jak należy. Tempo filmu stopniowo narasta, ale jest też czas na to, żeby nasycić się ekranową kosmiczną podróżą kolonizacyjną, w trakcie której nikt się nigdzie nie spieszy. Nie oczekiwałem niczego więcej, dlatego spędziłem w kinie przyjemne (no odejmując debili z miejsc po lewej, którzy grzebali w pustych kubełkach z popcornem w poszukiwaniu zaginionego ziarenka oraz z miejsc po prawej, którzy przyszli na seans z… Rafaello i każdy jeden z pietyzmem wyjmowali z szeleszczących papierków) dwie godziny na filmie, który już widziałem.
(2237)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Załoga kolonizacyjnego statku Przymierze ląduje na planecie, na której odnajdują ślady zaginionego przed laty statku Prometeusz. Jeśli komuś nie przeszkadza, że film Scotta to odgrzewany kotlet, to dostanie porządny i świetnie zrealizowany film, który już widział. A jeśli komuś przeszkadza to, cóż, ma problem.
Podziel się tym artykułem:
Mnie ominął horror… popcornu i rafaello gdyż poszedłem na seans on 13-ej w piątek. Na dużej sali w sumie cztery osoby. W erze projekcji cyfrowej serio mogliby już sobie odpuszczać 20 minutowy set reklam przy takim obłożeniu 😉
A co do filmu. Jeśli komuś podobał się Prometeusz (czytaj: potrafił przejść do porządku dziennego nad kretynizmem poczynań załogi) to ten też mu przypadnie do gustu (w tej misji prawdopodobnie w ramach parytetów przyjęli na pokład osoby niepełnosprawne umysłowo). Production design jak zawsze u Scotta pierwszorzędny. Aktorzy gorsi niż w Prometeuszu (studio pewnie doszło do wniosku, że po co płacić za nazwiska skoro i tak większość zginie), ale Fassbender dwoi się (hehe) i troi, ciągnąc cały film. Reżyser wie, że w 2017 nikogo nie nastraszy kosmiczną jaszczurką więc postanowił zagrać inną kartą z oryginalnego Alien, czyli creepy androidem. Słusznie.
Dosłowny cytat z 'Blade Runnera’ mnie wziął z zaskoczenia, nie spodziewałem się po Scottcie takiej selfreferencyjności.
Dostałem to, czego się spodziewałem kupując bilet.
A wyjaśniono co się stało z Noomi Rapace (jakkolwiek nazywała się jej bohaterka)? Czy poleciała w p…u i pal ją sześć? Przestał interesować Scotta? A tak generalnie to szkoda, że zamiast tego nie dali szansy Blomkampowi na „reset” serii. Obcy w kosmicznych slumsach to by było coś. 😉
Wyjaśniono. Jak pisałem, A:R to normalny sequel Promka, który wstydzi się swojego poprzednika tylko w tytule :).
A ja nie żałuję Blomkampa. Facet jeden film umie zrobić, jak Takashi Shimizu od Ju-Onów.
„A:R”? Nie żebym bronił Blomkampa, ale Scott od jakiegoś czasu kręci w kółko albo Obcego albo Gladiatora (dla niepoznaki nazywanego np. Robin Hoodem albo jeszcze inaczej). A sam pisałeś, że zmiana konwencji wyszłaby serii na dobre więc to blomkampowskie społecznie zaangażowane futurystyczne kino akcji wrzucone do świata aliena mogłoby być fajne. 😛
A:C of koz, pomyliło mi się z jakimś wyimaginowanym Alien: Redemption 🙂
Zmiana konwencji tak, ale zmiana tytułu z Discrict 9 na Alien: District 9 już nie 😛
Film porażka. Fabularnie, LGBT wciśnięte jak zwykle teraz w Hamburgolandzie żeby pozwów nie było, brak jakiegokolwiek dreszczyku niepewności, osaczenia, nic, kompletne zero.
Nie chce mi się wymieniać idiotyzmów związanych z rozwinięciem fabuły, bo brak takowych wymienić prościej. Prometeusz, który jakąś tam superprodukcją nie był ogląda się składniej.
Największy hint. Jakim cudem virus rozpylony zainfekował wybiórczo dwóch ludków, a reszta hasała sobie cało i zdrowo – BIG LOL
fiskomp – zestawianie haseł „horror science-fiction” i „jakim cudem” troszkę mija się z celem 🙂
@UP – No nie do końca. Alen 1 mieszczący się w kategorii która określasz jako „horror science-fiction” trzymał się tzw. „kupy”. Dwójka jako już bardziej military Alien, był jeszcze lepszy, dużo się dzieje, zwroty akcji. 3 i 4 to już faktycznie zabawa konwencją, ale też daje radę
W „Przymierzu” nic się „kupy” nie trzyma, nic kompletnie. Jeszcze jakby to był jak określił recenzent slasher to może, ale idiotyzm goniący idiotyzm w całości męczy.
Pamiętać też należy, że akcja dzieje się raptem 10 lat po „zaginięciu” Prometeusza. Jeżeli była faktycznie fauna na tej planecie ( a widać po okazach syntetyka na których eksperymentował), to powinno aż się roić od wszelkiej maści mutantów. Zresztą, ja patrzę pod kątem „odgrzanego kotleta” i to nawet nie kwalifikuje sie pod mielonego 3-ciej kategorii (wg Psów), że mielony razem z budą.
Nie znam się na wirusach z przyszłości (hint: nikt się nie zna, można co najwyżej gdybać, o ile nie jest się wirusologiem z przyszłości), ale nie widzę przeszkód, żeby sprytne bestie były zafiksowane na jednego i tylko jednego hosta i kiedy już wleciały mu do ucha czy do innego nosa – było im dobrze. Nie wiem, może to źle widziane w towarzystwie u wirusów, gdy zainfekują więcej osób? Może koledzy wirusy się z nich śmieją? Niewykluczone. Równie absurdalnych teorii można podać więcej i nikt nie jest w stanie ich wykluczyć w 100%. Tak samo jak nie można ze 100% pewnością powiedzieć, że to bez sensu, że zainfekował tylko dwie osoby.
Ale, jak mówię, nie znam się ;).
W zupełności rozumiem, że komuś mogą przeszkadzać takie rzeczy, jak brak mutantów rojących się za każdym rogiem, ale według mnie to czepianie się na siłę, byle mieć jeszcze jeden argument. Choć nie uważam, że moja postawa „a mnie to zupełnie nie przeszkadza, bo chcąc złapać wszystkie sroki za ogon to film by miał ze trzy godziny i z czegoś można zrezygnować” jest lepsza :). Może się te mutanty roiły gdzie indziej, bo miały konwent mutantów. Niewykluczone! 🙂
Ech…
Żadnych recenzji specjalnie wcześniej nie czytałem, a z trailera wynikało, że Scott porzucił pomysł z Obcym jako traktatem filozoficznym w wykonaniu Michaela Fassbendera…
I co? I mamy dwóch Michaelów Fassbenderów.
Pełna zgoda, że Convenant to po prostu sequel Prometeusza, ze wszystkimi jego wadami (udało się tylko uniknąć nadmiaru Noomi Rapace).
Z zalet oryginalnego Aliena nie ma nic. Napięcia tyle co w baterii 3R12 – można sobie połaskotać czubek języka. Na domiar złego Katherine Waterston ucharakteryzowana jest na Demi Moore z Ducha, więc w tyle głowy wciąż kołacze się temat muzyczny „Oh My Love My Darling”.
Rozczarowanie.
Serio 7/10 dla takiego barachła? 🙁 Poza przyzwoitą stroną techniczną (zdjęcia, efekty, scenografia) tu nie ma nic. Kalki scenek z poprzednich części, jakieś noname’y pałętające się po ekranie bez sensu, nawet obcy jakiś taki bez wyrazu. No a pomysł na genezę ksenomorfa w jego znanej postaci to już doprawdy kuriozum.
Tak. Na dużym ekranie 😛 wyglądał porządnie i dostałem co chciałem. A że nic nie chciałem, to mi wymienione rzeczy nie przeszkadzały.
Jakąś ładną tapete z windowsa by Ci wyświetlali przez 2 godziny, miałbyś z grubsza te same pozytyw, czyli ładne widoczki, a i na dziury w fabule nie szło by narzekać. 😛 Ale czy to jest powód do 7/10? 😛
Największa krytyka, jaką możesz usłyszeć z moich ust na temat filmu Alien: Covenant jest taka, że to zupełnie niepotrzebny film.
mam dwie zagwozdki – włosy Davida w jaki sposób rosną androidom jak można tak starannie przysrzyc sobie zwykłymi nożyczkami włosy na Waltera i na dokładkę ufarbować – czym?
druga to co się stało ze stacją dokującą – obwarzankiem wiszącym nad placem miasta humanoidów gdzie się podział był to z pewnością relikt po Inżynierach a biedne ludki myślały że bogowie wracają. Mały rogal Davida i Shaw leżał w lesie a jak przyleciał prom towarowy po rozbitków, to dużego pierścienia już nad placem nie było