×

Wilk z Wall Street [The Wolf of Wall Street]

Przez jakiś czas wydawało się, że „Wilk…” będzie kolejną ofiarą mojego lenistwa, które powstrzymuje mnie przed napisaniem recenzji każdego obejrzanego filmu. Im dłużej jednak czytam zachwyty na jego temat i kolejne górnolotne epitety kierowane pod jego adres, tym bardziej narasta we mnie chęć pójścia lekko na przekór i dorzucenia do tej scorsesowej laurki łyżeczki dziegciu.

Łyżeczki, a właściwie to łyżeczuni, bo i mnie „Wilk…” się podobał. Ale prawie zawsze jest jakieś ale.

Wsród wielu pochwał najczęściej przewija się określenie, że „Wilk…” to najlepszy film Scorsese od czasu „Kasyna”. Oczywiście jest to kwestia czysto subiektywna, ale gdyby mnie ktoś chciał spytać o zdanie, to wskazałbym jednak palcem na Hugo i jego wynalazek. Po trosze dlatego, że to wielki film o naszej wspólnej miłości – miłości do Kina, a po trosze dlatego, że zupełnie mnie zaskoczył. Spodziewałem się jakiegoś zramolałego piernika nakręconego przez dziadka, który na starość zdziecinniał, a tu taka bomba. Plus to, że jest to chyba jeden z niewielu (a może i jedyny) filmów, w którym zastosowanie 3D ma sens.

Scorsese zramolałym piernikiem nie jest bez dwóch zdań, a „Wilk…” wśród jego ostatnich dokonań na wysokim miejscu bez dwóch zdań jest również. Film stanowi zresztą zaprzeczenie często powtarzanej tezy, że im starszy reżyser tym filmy robi bardziej infantylne (Spielberg, Lucas). Wręcz przeciwnie, „Wilk…” wygląda na taki, który został nakręcony przez zbuntowanego nastolatka wychowanego na popkulturze od świtu do zmierzchu. Potwierdza przynależność Scorsese do panteonu Geniuszy Kina i słusznie jest podziwiany. Ale znów głosy o tym, że to najlepszy film Scorsese ever są mocno przesadzone. Choćby i dlatego, że śledząc filmografię reżysera jest on raczej filmem przypadkowym. I gdybym miał wybierać jego opus magnum to szukałbym raczej wśród filmów na temat najczęściej przez niego poruszany. Choć z drugiej strony przy takiej różnorodności filmografii Scorsese, chyba jednak po prostu trzeba uznać, że to „wielki reżyser jest” i nie rozdrabniać się na konkretne tytuły.

I w końcu trzecia rzecz, co do której chciałbym zaprotestować – tu i tam czytam, że pomimo trzech godzin trwania „Wilk…” nie nuży i nie traci tempa ani na sekundę. Nie jest to do końca prawdą, bo ostatnia godzina jest już dość męcząca i było w jej trakcie przynajmniej kilka momentów, w których film mógłby się już skończyć. No ale może to nie film, a tylko wymęczył mnie ten nadmiar hedonizmu i degrengolady przy równoczesnym niedoborze postaci, które można by w tym filmie polubić?

Moje uwagi nie zmieniają faktu, że to kino przez duże „K” i film wart jest każdej ze 180 minut, jakie mu poświęcimy. Można narzekać (no ja na pewno mam zamiar ;P), że to tak naprawdę kalka „Kasyna” (dla mnie bardziej „Kasyna” właśnie niż Chłopaków z ferajny) osadzona w innych realiach, ale tak samo komentowana ironicznie z offu itp. Ale takich filmów jak „Wilk…” jest dzisiaj bardzo mało. Dlatego trzeba brać, gdy już taki dadzą i starać się przeboleć, że Jordan (główny bohater) nie jest choć troszkę tak zdatną do polubienia postacią jak kasynowy Ace.

A skoro padło imię Jordan to warto na chwilę zatrzymać się przy Leo DiCaprio. Ale tylko na chwilę, bo od dawna trąci banałem zachwycanie się jego kolejnymi kreacjami. To raczej się nie zmienia i więcej sensu miałoby narzekanie, że gdzieś nie dał rady. A tam gdzie daje – cóż w tym dziwnego? Posiadanie Oscara czy trzech nie jest przecież żadną miarą aktora. Choć nie sposób nie powtórzyć za Q-Fejsem, że po włożeniu sobie w dupę świeczki w „Wilku z Wall Street” Leo DiCaprio może z czystym sumieniem powiedzieć, że zrobił już wszystko, by dostać Oscara. 8/10

(1651)

Podziel się tym artykułem:

4 komentarze

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004