Pamiętacie jeszcze te czasy, gdy zegarki miały małe kalkulatorki i szesnaście melodyjek, kasetę magnetofonową nawijało się ołówkiem, a ekranizacje powieści Stephena Kinga oraz komiksów były kiepskie? To se na wrati (przynajmniej częściowo). Recenzja filmu Wielki marsz.
O czym jest Wielki marsz
Ameryka bliżej nieokreślonej przyszłości. Po wielkiej wojnie kraj cierpi na wiele problemów, z których najpoważniejszym wydaje się być ubóstwo obywateli. I autorytarne rządy trzymające wszystko twardą ręką. Rządy bliżej nieokreślone uosabiane przez diabolicznego Majora (Mark Hamill). Aby wspomóc PKB, a sposób ten jest najzwyczajniej w świecie skuteczny – każdego roku jeden z amerykańskich stanów wyłania swojego przedstawiciela, który weźmie udział w nadawanym na żywo przez krajową telewizję tzw. Wielkim marszu. Zasady marszu są proste. Chłopcy ruszają przed siebie i kto ostatni zachowa narzucone z góry tempo – zwycięży. Zwycięzca może być tylko jeden, pozostali uczestnicy zakończą swoje życie, jeśli zbytnio zwolnią, zboczą z ustalonej trasy, będą próbowali uciec itp. Porządku nieustannie pilnują wojskowi z karabinami, którzy pilnują zachowania zasad i dokonują egzekucji tych, którzy otrzymają trzy ostrzeżenia. Wśród tegorocznych uczestników spaceru są m.in. Ray Garraty (Cooper Hoffman), który skrywa osobistą tajemnicę, Peter McVries (David Jonsson), który tajemnicę skrywa w postaci szramy na twarzy oraz Arthur Baker (Tut Nyuot) i Hank Olson (Ben Wang), którzy razem z nimi, wzorem muszkieterów, postanawiają pomagać sobie jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Zwiastun filmu The Long Walk
Recenzja filmu Wielki marsz
Zaskakująco długie wyszło mi to streszczenie fabuły jak na film o kilkudziesięciu chłopakach idących drogą niczym Frodo Baggins z Pierścieniem do Góry Przeznaczenia. No ale może to również znak, że pomimo maksymalnie uproszczonego punktu wyjściowego fabuły, film Francisa Lawrence’a potrafi rozwinąć go w trzymającą w napięciu opowieść o przetrwaniu za wszelką cenę. Z bohaterami, którym nawet jeśli się nie kibicuje (nie mogę powiedzieć, że byłoby mi któregokolwiek żal, gdyby zginął; może dlatego, że wiadomo iż większość zginie), to są zwyczajnie interesujący, jeśli potrafi się dośpiewać kilka rzeczy zasugerowanych przez scenariusz autorstwa JT Mollnera, tego od Strange Darling. Na pewno słuszną decyzją było skupienie się na kilku z nich, a nie staranie się za wszelką cenę, by dać każdemu chociaż trzy minuty.
Moje zdanie na temat warunków, jakie należy spełnić, by Wielki marsz się podobał, jest proste. Nadmierna analiza i interpretacja tego, co oglądamy na ekranie, szkodzi frajdzie z filmu. Rzut oka na recenzje wystarczy, żeby zobaczyć w nich wielkie zdania o metaforze współczesnej Ameryki i igrzyskach równie współczesnego kapitalizmu, ale dla mnie było to zupełnie nieistotne. Dobrze oglądało mi się tę ekranizację powieści Stephena Kinga napisanej pod pseudonimem, gdy w ogóle nie myślałem w tego typu kategoriach. Dla mnie to krwisty thriller i film o młodych ludziach, którzy w totalitarnym społeczeństwie idą po pewną, nieuniknioną i straszną śmierć. Poznajesz tych chłopaków, masz o nich jakieś zdanie, ruszasz we wspólną podróż i coraz bardziej ci przykro, gdy jest ich coraz mniej. Działa to wszystko na najprostszych instynktach bez konieczności dośpiewania sobie drugiego i siódmego dna.
Prosty i skuteczny, taki jest Wielki marsz. Nie ma tutaj żadnych wielkich przewrotów, wolt i fikołków fabularnych. Młodziaki zbierają się w kupie, poznają, dowcipkują i mają dobry humor do pierwszego trupa, który orzeźwia ich i przypomina, gdzie są i jak się to skończy. Idą dalej i po kolei odpadają w ilościach pojedynczych i hurtowych. Makabry nie brakuje, a śmierci ukazane są obrazowo do każdego szczegółu. Udało się twórcom filmu zaaranżować te sceny śmierci różnorodnie i choć głównie ograniczają się do strzału w głowę, każda z nich różni się od siebie w sposób kreatywny. Nie brakuje też turpizmu, a sceny sr… fajdania mogą wywołać wyjście z kinowej strefy komfortu. Miało być brzydko, miało być bezlitośnie, miało być bezkompromisowo, bo bez tego całość nie robiłaby raczej żadnego większego wrażenia. Warto więc przygotować się na sporą dawkę krwi, która jednak nijak nie przesłania całości. Cały czas jest tylko dodatkiem do filmu, który nie chce szokować na siłę.
Być może zbyt to wszystko powierzchowne, momentami okraszone prawdami z Uniwersytetu Chłopskiego Rozumu, nie tak głębokie, jak można by się spodziewać po filmie przestrodze i obsadzone postaciami robiącymi za bohatera zbiorowego z wyjątkiem kilku główniaków, ale ma serce po właściwej stronie, a pod względem realizacyjnym trudno mu cokolwiek zarzucić. Muzyka podbija emocje, widoczki opustoszałych Stanów przyjemnie koją oko, a enigmatyczna postać Majora mnie zaintrygowała. Sam Mark Hamill mnie do siebie tą rolą nie przekonał, ale już o postaci miałem chyba najwięcej przemyśleń ze wszystkich. Nie przeszkadzało mi w ogóle, że tak naprawdę nic o nim nie wiadomo, ale byłem pod jego wrażeniem na tyle, że jak dla mnie to w zasadzie… pozytywny bohater. Ma swoje przekonania, w które wierzy i którym się oddaje, nie wysyła kogoś innego do robienia brudnej roboty, sam cały czas jest w centrum akcji i trzyma palec na spuście, nie daje się ponieść emocjom, można się oszukać, że prawdziwie kibicuje chłopakom i nie ruszają go jakieś obelgi pod jego kierunkiem, a do tego nie jest tchórzem i przyjmuje na klatę zagrożenia. Nie chciałoby się grać w jego drużynie, ale nie sposób go nie szanować za pełne oddanie idei. Zwykle takie postaci w filmach to tchórze bez kręgosłupa, Szczurki, chujki i mazgaje. Ale nie Major.
PS. Od jakiegoś czasu strasznie wzruszają mnie sceny, w których stare chłopy/baby/osoby w obliczu tragedii, cierpienia, bliskości śmierci łkają, że chcą do mamy, że chcą do domu. O, znowu…
(2649)
Ocena Końcowa
8
w skali 1-10
Podsumowanie : Ameryka przyszłości. Grupa chłopców rusza do corocznego marszu ku pokrzepieniu rodaków. Do mety żywy dotrzeć może tylko jeden z nich. Na poziomie dosłownej historii o makabrycznym widowisku działa jak należy. Na poziomie metafory i paraleli również, ale moim zdaniem nadmiar interpretacji szkodzi tej udanej, krwawej ekranizacji książki Stephena Kinga.
Podziel się tym artykułem:

Z jednej strony zabawne to, że książka wydana w 1979 roku jest przymierzana do rzeczywistości 50 lat później i weryfikowana jako stan dzisiejszej Ameryki. Z drugiej strony może i to niegłupie, bo przecież ludzie się w tak krótkim czasie nie zmieniają. Dla mnie ta książka to pierwsza dystopia, z którą miałem styczność, taki papierek lakmusowy, do którego przykładałem później te wszystkie Niezgodne, Igrzyska Śmierci, itd. U Bachmana ten świat wtedy wydawał mi się bardzo spójny, rzeczywisty, logiczny, od którego nie ma ucieczki. Te nowoczesne dystopie dla młodzieży trzeszczą w samych założeniach, są nierealne.
No i to jedna z moich ulubionych powieści Kinga. Zarazem jedna z najkrótszych, co dla tych co nie czytali, a widzieli na półce w sklepie To, Bastion czy inne tysiącstronowe kobyły może być zachęcające 🙂
Książkę przeczytałem stosunkowo niedawno, a nawet nie stosunkowo, ale niedawno. Nie mam więc do niej żadnego większego stosunku, co być może ułatwiło odbiór filmu.