Tegoroczny The Killer to najlepszy film Johna Woo od lat. A jeszcze dłużej, gdyby ograniczyć wybór tylko do pozycji z rozsławionego przez niego gatunku heroic bloodshed. I to z grubsza jedyna pochwała, jakiej możecie się tutaj spodziewać. Recenzja filmu The Killer (2024).
O czym jest film The Killer
Zee (Nathalie Emmanuel) to legendarna zabójczyni pracująca na usługach Finna (Sam Worthington). Każdy o niej słyszał, nikt nigdy nie widział jej twarzy. Wielu uważa, że jest postacią mityczną niczym Keyser Soze, ale ona istnieje i dzieli mieszkanie ze złotą rybką. Pewnego dnia Zee otrzymuje zlecenie. Jak często, ma zabić każdego, kto znajdzie się w pokoju razem z jej celem. Największego pecha w tej sytuacji ma piosenkarka, która na skutek śmiertelnego zamieszania traci wzrok. Finn naciska, aby Zee zajęła się nią i dokończyła zlecenie, ale kobieta nie zamierza tego zrobić. Wkurzony Finn nie jest jej jedynym zmartwieniem, bo tropem Zee podąża też nieustępliwy policjant Sey (Omar Sy).
Zwiastun filmu The Killer Johna Woo
Recenzja filmu The Killer (2024)
Zajmijmy się od razu rzeczą, która zapewne interesuje wszystkich, tzw. słoniem w roomie, i miejmy to już z głowy. Tak, John Woo pozmieniał scenariusz swojego kultowego Płatnego zabójcy zgodnie z panującymi obecnie standardami. Zabójcę mężczyznę zamienił na kobietę, policjanta obsadził w swoim filmie czarnoskórego, a kobiety piosenkarki… nie zmienił, bo to nawet teraz pasuje, żeby baba z babą w windzie… I również tak, nie przeszkadzały mi te zmiany, a pierwszy jestem do czepiania się tego typu rzeczy. Nijak nie wpłynęło to na mój odbiór filmu na poziomie czysto filmowych argumentów za czy przeciw. Bo już na poziomie scenariuszowym wpływa to dość znacznie i niestety na minus. Chłodny emocjonalnie wątek kobieta-kobieta (Woo nie może się zdecydować czy ma tam być napięcie erotyczne, czy przyjaźń, czy może po prostu nic) nie ma podejścia do wzruszającego lucobessonowego storyline’u oryginału, w którym silny i prawy mężczyzna opiekuje się niewinną, bezbronną i naiwną kobietą. Choć oczywiście do tego również łatwo się przypierdzielić, bo gdzie w 2024 roku taki Leon zawodowiec? No ale koniec tematu, nie przeszkadzało mi.
Po okropnych fakapach zatytułowanych Manhunt i Wśród nocnej ciszy, John Woo postanowił się nie wygłupiać i sięgnąć po to, co wychodzi mu najlepiej. Tzn. nimi też po to sięgnął, ale próbował zawrócić Żółtą Rzekę kijem i wymyślić coś nowego jako tako w swoim charakterystycznym stylu. Wyszły dwa potworki pozbawione wszystkiego. A że John Woo lubi wracać do swoich najlepszych filmów, w końcu zabrał się za osławionego The Killera z jeszcze bardziej osławionym Chow Yun Fatem. I nakręcić go po amerykańsku, panie, choć w sumie dużo bardziej produkcja ta przypomina wspomniane już akcyjniaki Luca Bessona, którymi Francuz rozmienił się na drobne.
Jest w tym nowym The Killerze sto pięćdziesiąt procent Johna Woo w Johnie Woo. Przynajmniej w tej materii, którą da się wypunktować z checkmarkiem. Gołębie fruwają już od pierwszych scen, bo przecież reżyser wiedział, że każdy na nie czeka, impasy mnożą się jak grzyby po deszczu, operowo-rzewna muzyka przygrywa scenom akcji, dla bohaterów najważniejszy jest honor, a przyjaźń potrafi się narodzić pomiędzy osobami z zupełnie przeciwnych stron barykady. Jednocześnie John Woo jak gdyby zapomniał, w jaki sposób sklecić to w film, który dostarcza porywów niespodziewanych emocji. Niby tylko czekasz na strzelanki, ale tak naprawdę jarasz się tymi prawymi bohaterami, którzy nadstawiają się pod kule, by tylko bronić swoich pryncypiów i pokazać silny jak stal charakter. W tej nowej wersji to wszystko jest, ale takie po łebkach i bardziej na odpierdziel się, w pośpiechu. Niby jest scena z dwoma wrogami mierzącymi do siebie z gunów podczas gdy niewidoma myśli, że sobie przyjacielsko gadają, ale totalnie nie ma tej samej wagi co tożsama scena w oryginale. Jak z tym nieśmiertelnym scenarzystą Kac Wawa, który nie mógł zrozumieć, czemu sikanie do basenu w Kac Vegas śmieszy, a sikanie na palmę w Kac Wawa nie śmieszy. Przecież sikanie to sikanie, na – he, he – chuj drążyć temat.
W każdym aspekcie tej produkcji wszystko jest tam, gdzie się tego spodziewamy, ale równie wszędzie nie robi takiego wrażenia, jakiego byśmy się spodziewali. Film przypomina bardziej te telewizyjne remaki Był sobie złodziej również Johna Woo (a tak w ogóle to przeniesione niemal 1:1 kino akcji z lat 90. ubiegłego wieku, jakiego dawno się już nie kręci) niż kino, które przejdzie do historii. Prosta fabuła honoru i poświęcenia rozmywa się w niepotrzebnych politycznych wątkach i usilnych próbach zmienienia oryginalnej historii tak, żeby zaserwować zbędny zwrot akcji. Tu znowu Woo nie rozumie tego, co kiedyś bardzo dobrze rozumiał. Tej fabule niepotrzebne są twisty. Potrzebny jest prawy antybohater, ktoś, dla którego warto się poświęcić oraz wróg, który wzorem najlepszych heroic bloodshedów dla wyższego dobra staje się przyjacielem. Na cholerę jakieś subploty z gliniarzem na dywaniku u swojego szefostwa.
Woo w nowym The Killer nie dowozi również w tym, czego oczekujemy po nim najbardziej. Akurat niedawno powtarzałem sobie Płatnego zabójcę (a na dokładkę Dzieci triady) i to, co się tam odjaniepawla pod względem filmowych strzelanin, przyćmiewa najlepsze momenty Johnów Wicków. Nie będę próbował silić się na szczegółowe opisy, bo sam do końca nie rozumiem, czemu tak właśnie jest, ale uważam, że sceny akcji z legendarnych filmów Johna Woo są nie do podrobienia i biją na głowę wszelkie tego próby. Jest w nich jakaś szczerość, dzikość, pomysłowość i nie chodzi nawet o to, że są jakieś perfekcyjne w każdym calu. Po prostu wypadają obłędnie i nie ma się wrażenia jak we wspomnianym Johnie Wicku, że najpierw zostały zaplanowane co do najmniejszego gestu, a potem przećwiczone milion razy, żeby wypaść jak najlepiej. Zupełnie więc nie rozumiem, dlaczego Woo nie spróbował ich zrobić w takim właśnie starym stylu, a zdecydował się na współczesną odmianę strzelanin z komputerowo generowaną krwią itp. Gościu, tu nie chodzi o to, że w twoim filmie mają być sceny akcji. Chodzi o to, że w twoim filmie mają być sceny akcji jak u Johna Woo! Przecież nawet w Hollywood potrafiłeś. Zaraz po napisaniu tej recenzji, a przed jej wrzuceniem, odpaliłem sobie Bez twarzy i się o tym ponownie przekonałem.
Wciąż więc najlepszym remakiem The Killer pozostają niektóre segmenty wspomnianego Bez twarzy, ale finałowa ocena nowego filmu Johna Woo pewnie Was ciut zaskoczy po przeczytaniu recenzji. No ale mówię, to najlepszy Woo od lat, w którym znalazły się momenty – głównie dzięki muzyce Marco Beltramiego, który napisał do tego filmu ze trzy różne soundtracki – kiedy na chwilę wraca ta magia kina VHS z Hongkongu, która już nigdy się nie powtórzy.
(2625)
Ocena Końcowa
6
w skali 1-10
Podsumowanie : Płatna zabójczyni bierze pod swoje skrzydła niedoszłą ofiarę, na której wciąż ciąży wyrok śmierci. Najlepszy heroic bloodshed Johna Woo od lat. Za bardzo najntisowy jak na współczesne standardy, wykazujący się brakiem pełnego zrozumienia tego, czym jest kino Johna Woo, ale wchodzący bez bólu i posiadający momenty, kiedy dawna magia powraca. Oraz przesympatycznego Omara Sy'a.
Podziel się tym artykułem:
Widziałam i też mam mieszane uczucia…