Lubię Eddie’ego Murphy’ego, szkoda, że w ostatnich latach komik znalazł się w grupie aktorów pokroju Bruce’a Willisa, którzy nagle po jednej czy drugiej klapie wylądowali z samej góry hen w kinie klasy B. Oczywiście sami sobie nie pomogli wybierając takie projekty, a nie inne, ale sympatia ze Złotej Ery Wideo pozostała po dziś dzień. Dlatego chwytam za wynalazki typu Mr. Church, który już na poziomie zwiastuna mi się średnio podobał, ale który odnotowuje zaskakująco wysokie oceny widzów wzruszonych seansem i wieszczących Murphy’emu nominację do aktorskiego Oscara. Czy rzeczywiście wysokie oceny nie są przesadzone? Recenzja filmu Mr. Church.
O czym jest Mr. Church
Tytułowy bohater to mężczyzna, który pewnego dnia pojawia się w domu samotnie wychowującej córkę Marie (Natascha McElhone). Z ostatnim facetem Marie rozstała się z hukiem, ale koleś okazał się na tyle porządny, że zapewnił kobietę, że zawsze będzie mogła liczyć na jego pomoc. A sytuacja wymaga pomocy. Marie jest chora na raka i zostało jej zaledwie pół roku życia, o czym nie wie jej córka Charlie (Britt Robertson). Stąd w ich domu Mr. Church, który od tej pory ma zająć się gotowaniem dla matki i jej córki oraz związanymi z tym zakupami, zmywaniem itd. Ot, żeby kobietom było łatwiej. Dogadał się z byłym Marie, że po śmierci kobiety otrzyma od niego dożywotnią pensję, a póki co ma pomóc na tyle, na ile się da. W rzeczywistości oznacza to siedzenie w domu Marie od rana do wieczora, gotowanie, puszczanie jazzu i kłótnie z Charlie, która nie chce Mr. Churcha w domu, choć ten jest dla niej milusi i nawet chce ją wprowadzić w świat czytelnictwa. Charlie udaje, że nie lubi Mr. Churcha, ale tak naprawdę zajada się tym, co jej ugotuje (Mr. Church jest kucharzem godnym Top Chefa) i czyta, co jej poleci. Dziewczyna dorasta, a Marie wcale nie chce umrzeć, choć już dawno minęło pół roku. Mr. Church jest cierpliwy, a jedyną rzeczą, jakiej oczekuje w zamian jest święty spokój i brak pytań o to, czym się zajmuje, gdy wieczorem wraca do swojego domu.
Recenzja filmu Mr. Church
Cóż, wysokie oceny filmu Mr. Church są mocno przesadzone i ze zdumieniem widzę, że ludzie oceniają go powyżej noty 7,5/10. W opiniach podkreśla się, jaki to Mr. Church jest wzruszający, jaki to Eddie Murphy dobry (aktorsko i jako postać) i jaki to Mr. Church jest wzruszający. Życiowy również. Tymczasem według mojej opinii Mr. Church jedynie perfidnie próbuje od początku do końca być wzruszający, ale mu się to zupełnie nie udaje. Choć przyznam, że obejrzałem go bez znudzenia do końca, dlatego jakiejś mega niskiej oceny nie załapie.
Zanim o tym, dlaczego Mr. Church nie jest wzruszający, załatwmy jeszcze sprawę realizacji filmu. Nie wybija się ona zbytnio ponad to, co można obejrzeć w telewizyjnych produkcjach Hallmarku i pod tym względem nie ma o czym gadać. Ot zwykły, przeciętny film, który cały nacisk kładzie na opowiadaną historię snującą się na przestrzeni przynajmniej kilkunastu lat. Scenariusz krążył już po Hollywood od jakiegoś czasu i m.in. był nim zainteresowany Samuel L. Jackson, ale ciężko było zebrać kasę na realizację. Złośliwiec by napisał, że Eddie Murphy zrealizował go bez kasy. A właściwie do Bruce Beresford (Wożąc panią Daisy), który jest reżyserem filmu Mr. Church.
Dlaczegóż to Mr. Church mnie nie wzruszył? Przede wszystkim nie trafiła do mnie całkowicie wydumana historia. Litości, jakiś eks wysyła na pomoc Murzyna, który bez słowa przez naście lat usługuje białej rodzinie, bo laska umiera na raka, więc się nie skarży, nie czuje niczym służka na plantacji bawełny i czego się nie dotknie to zmienia w cuda. Cudownie gotuje, świetnie gra na fortepianie, uszyje sukienkę na bal maturalny (!) i zna się na literaturze. Za dużo! Film co prawda oparty jest na prawdziwej historii, ale z tego, co chwilę poczytałem to prawdziwa historia z gatunku takich, co to ktoś ją opowiedział i nie ma raczej żadnego umocowania w innych źródłach. Ktoś, a konkretnie scenarzystka filmu Susan McMartin. Kiedyś w naszym domu pojawił się Mr. Church i był tak wspaniałym człowiekiem, że po latach napisałam o nim film. Tyle prawdziwej historii.
Drugim powodem mojego niewzruszenia jest beznadziejna główna bohaterka, która jest egoistką pierwszej wody i strasznie egocentryczną osobą. Oraz leniwą. Praktycznie przez cały film nie robi właściwie nic, bo przecież ma Mr. Churcha, który wszystko zrobi za nią i jeszcze ma do niego pretensje o to i o tamto. Charlie ma wywalone na wszystkich, a to na kolegę z autobusu, który wyraźnie cierpi, a potem jest na skraju bezdomności, a to na chłopaka, do którego ma wąty, że jej nie pocałował. Wszystko musi być jak ona chce, Charlie nie myśli o nikim, a gdy tylko na trochę zostaje sama to od razu wraca z problemem. Przeszkadza też tytułowy Mr. Church, klasyczne ciele-mele (a przynajmniej tak się zachowuje, nie wiedzieć czemu), które jest tak poczciwym chłopiną, że aż ma się ochotę wejść do tego filmu i potrząsnąć jego bohaterami. Niestety, są oni tak skrojeni, żeby było wzruszająco, bo tacy dobrzy ludzie, ojej, że im się taka krzywda dzieje. Dla mnie wzruszająco nie jest. I może gdyby to rzeczywiście był film o Mr. Churchu to by było lepiej. No ale jest o tej beznadziejnej Charlie, a na dodatek sprawia wrażenie jakby opowiedzianego po łebkach.
(2178)
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : W domu matki samotnie wychowującej córkę pojawia się mężczyzna, który od tej pory będzie im gotował. Wychodzący z absurdalnego założenia film, który od początku do końca na siłę próbuje wzruszyć, ale mu to nie wychodzi.
Podziel się tym artykułem:
Mnie się podobało nawet, ale więcej jak 7/10 bym nie dał. Może dlatego że nie irytowali mnie główni bohaterowie jakimś cudem, ale ja nie o tym tylko o Eddie Murphy, który fajnie zagrał. Otóż rozbawiło mnie jedno niezamierzenie gdy w końcówce filmu postarzeli pana Churcha, dodali aktorowi siwych włosów, a mimo to jego postać nie wyglądała na 60-70 lat czy ile tam miał jego bohater w końcówce. A zabawne w tym było to, że Eddie jak sprawdziłem ma 55 lat a wygląda na 40 góra. Afroamerykanie długo się nie starzeją i wyglądają nie na swoje lata, więc ciężko powiedzieć ile mają lat (np. Samuel Jackson wciąż wygląda tak samo, a po Denzelu pomału wiek zaczyna widać), ale w przypadku aktora w średnim wieku i po którym nie widać by sobie zaserwował jakieś operacje plastyczne charakteryzują na starszego a on mimo charakteryzacji i tak wygląda wciąż jakby miał z 40:-)
Zapomniałem napisać że zgadzam się, że to wina aktorów iż grają w filmach klasy B z czym się zgadzam, ale też Eddie w ostatnich latach zrobił sobie przerwę, Mr Church to pierwszy film jego od 4, 5 lat jak nie mylę się. No i tak naprawdę w najbliższych latach okaże się w jakich filmach będzie grał czy będzie kręcił komedie obsadzając siebie w kilku rolach jednocześnie w stylu Grubego i chudszego czy w filmach familijnych, a może jednak znajdzie się miejsce dla niego w kinie.
Tym bardziej szkoda, że wyglądając na 40. ciora się po jakichś pierdołach. Na dobrą sprawę od 20 lat mógłby w kółko grać Axela Foleya i cały czas by pasował do tej roli :). Starego Rambo ciężko oglądać i musi szukać nowej niszy, ale Eddie nawet szukać nie musiał. Widać jest coś w tym, że jak jeden i drugi twój film nie zarobi, to potem producenci cię nie chcą choćby nie wiem co. Z tego powodu też skończył ze sobą Robin Williams.
Swoją drogą jest też druga para kaloszy tego wieku na Afroamerykanach – na drugiej szali są afrykańscy piłkarze, którzy mając w papierach 16 lat wyglądają na 40. Inna sprawa, że rzeczywiście mają 40 😀
Na początku chciałem opieprzyć za zbyt niską notę, ale po przemyśleniu… w sumie zgadzam się co do zarzutów: historia naciągana a główna bohaterka z lekka irytująca. Mimo wszystko film ogląda się nieźle, ot takie ciepłe kluchy w stylu „Wożąc panią Daisy” (tylko tam fabuła i bohater jakoś bardziej realistyczne były), pół gwiazdki więcej może bym dał, ale więcej na pewno nie. Natomiast Eddie był ok, choć oczywiście roli Axela F. już nigdy nie przebije. 😉