W oparciu o prawdziwą historię i autobiograficzną książkę, Clint Eastwood nakręcił swój najlepszy film od dłuższego czasu. Niestety, do dobrej formy wciąż sporo mu brakuje.
Jeden z najstarszych (o ile w ogóle nie najstarszy) aktywnych reżyserów na świecie pochylił się nad uważanym za najbardziej skutecznego snajpera w historii amerykańskiej armii – Chrisem Kyle’em. Kyle, który do wojska wstąpił stosunkowo późno, wsławił się celnym okiem i nagrodzoną wieloma medalami odwagą na polu bitwy. Z pochodzenia Teksańczyk, archetypowy członek NRA, od dzieciństwa miał kontakt z bronią palną, a do Iraku trafił, by bronić bezpieczeństwa ukochanej ojczyzny.
W filmie śledzimy najważniejsze momenty jego wojskowej kariery, poprzetykane chwilami względnego spokoju w czasie pobytu w domu. Ale tych drugich jest stosunkowo niewiele – głównym punktem programu są tutaj brawurowo nakręcone sceny codziennego wojskowego znoju na irackim froncie. Pełne zagrożeń, niebezpieczeństw i śmierci czyhającej za każdym zakrętem. Miłośnicy miejskich działań wojennych nie powinni być zawiedzeni.
Za to kręcić nosem w trakcie seansu będą mogli ci, którzy wybrali się na film, a nie na migawkę z wojny. Clint Eastwood podszedł do sprawy po żołniersku i przedstawił coś na obraz i podobieństwo raportu. Nie zagłębiając się w temat przeskakuje z punktu do punktu zapominając gdzieś po drodze, że kino to coś więcej niż kronika. Pięć minut dzieciństwo, pięć minut młodość, pięć minut unitarka, pięć minut miłość itd. poprzez kolejne cztery tury, które Kyle spędził w Iraku. Taka konstrukcja sprawia, że trudno jest wykrzesać w widzu jakieś emocje. O ile nie jest amerykańskim patriotą, bo to chyba taki jest głównym targetem filmu. Filmu, w którym bez skrótów potraktowana została tylko wojna. Poza nią wątki pojawiają się i często znikają bez śladu (cały wątek rodziców i brata Kyle’a).
Amerykański patriota będzie jednak zadowolony z seansu, czego dowodem sukces kasowy filmu. Nikogo nie zdziwi, że „Snajperowi” nie udało się uciec od sporej dawki patosu. Ba, nawet nie próbował uciekać. Bohaterowie płaczą na widok zapadających się wież WTC, flagi fruwają, a weteran wojenny klęka przed synem Kyle’a i mówi mu wprost: „Twój tatuś to bohater!”. Jakby z reszty z tej sceny nie było to już dawno wiadome. Takie sceny sprawiają, że film Eastwooda robi się infantylny, szczególnie że nie stara się też uciekać od standardowych klisz kina wojennego. Naprawdę ciężko spodziewać się innego rozwoju sytuacji, gdy podczas wyjazdu na patrol kolega zaczyna rozmowę z Kyle’em od: „kupiłem swojej narzeczonej pierścionek zaręczynowy”.
„Snajper” na pewno jest kawałkiem solidnego kina i tego nie można mu odmówić. Zaowocowało postawienie na jak największy realizm, przez co niektórym może się wydać zbyt brutalny. Eastwood ma na tyle ukształtowaną pozycję, że bez zarzutów o epatowanie przemocą może sobie pozwolić na sceny zabijania dzieci, czy torturowania ich wiertarką, czego inne filmy od dawna starają się unikać. Dobrze jednak, że jest inaczej, gdy są to sceny uzasadnione fabułą. A tak jest w tym przypadku. Zresztą te fragmenty, w których Kyle osobiście musi podejmować trudne decyzje i decydować o pociągnięciu za spust, dostarczają najwięcej (i właściwie jedyne) emocji. Reszta wieje emocjonalnym chłodem. W materiałach promocyjnych podkreślane jest rozdarcie głównego bohatera pomiędzy ojczyzną i rodziną, ale w filmie tego nie widać. Priorytety Kyle’a są jasne i żona właściwie tylko mu przeszkadza. Przeszkadza też chyba ekipie filmowej, bo jak inaczej wytłumaczyć w perfekcyjnym technicznie filmie scenę z ewidentną lalką zamiast noworodka? Chyba tylko tym, że chcieli ją odbębnić i wracać na wojnę.
Nakręconemu z pozycji uznania dla bohatera wojennego filmowi brakuje też choćby ziarna wątpliwości co do czynów głównego bohatera. Próżno szukać tu jakichkolwiek przesłanek ku temu, że może Kyle strzelił o raz czy drugi za dużo. Nic z tego. To, że takich wątpliwości nie ma sam bohater nie znaczy, że już nikt inny nie będzie ich miał. I trochę trudno uwierzyć w to, że tytułowy snajper był nieskazitelnym aniołem, który zstąpił z niebios, by ochronić amerykańską demokrację.
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Oparta na faktach historia najskuteczniejszego snajpera w historii amerykańskiej armii. Świetne dla miłośników batalistyki, inni będą zawiedzeni niedoborem reszty.
Podziel się tym artykułem:
Aż 7/10?
Q, ten film to kupa, nic w nim się nie broni. Chyba Clinta dopada demencja starcza, pędem po Oscara trudno by wytłumaczyć ten gniot, bo przecież ma już na koncie aż 2 Oscary za najlepszy film.
Nie ma tu nic, ani historii, ani aktorstwa (trudno mi się patrzyło na rozmemłanego Bradleya), ani ciekawej kamery, aktorski drugi plan nie istnieje. Nawet nie pokuszono się pokazać, za co Bradley tak kocha tę ojczyznę, że gotów aż kilka razy gonić na misje zostawiając rosnące dzieciaki w domu. Nawet urwano ten film tak z dupy. Za to amerykański sztandar mógłby robić za tło filmu. Aż trudno uwierzyć, że Eastwood nakręcił wcześniej dwa dobre filmy o Iwo-Jimie.
A myślałem, że nijaki Invictus to taki wypadek przy pracy.
Dla mnie 4/10
Też jestem zdziwiony wysoką notą Q, spodziewałem się, że Ty też będziesz zmęczony „wylewającym się” patosem z tego filmu.
@frank drebin
Nie, nie jest kupą. Ostatnio wszystko co się komuś nie podoba to od razu musi być kupa, żadnych półśrodków. Albo fajny film, podobał mi się, albo kupa.
To dobrze zrealizowany film, w którym pstryk i jesteś tak blisko wojny, jak (oby) nigdy nie będziesz. Oglądałem w IMAX-ie i cała batalistyka itp. robi wrażenie. Szczególnie że chyba dawno nie było filmu o wojnie, wojnie (albo mam słabą pamięć), a ostatnio starano się ugryźć temat raczej w psychologiczny sposób. A to ktoś wraca z wojny i się nie może zaadaptować, a to opowieści o żołnierzach, którzy jeżdżą po rodzinach zabitych żołnierzy.
Czepianie się historii nie ma sensu, bo to film na faktach. Można się czepiać sposobu jej opowiedzenia, który na pewno mógł być lepszy. Ale braku historii? A urwanie filmu „z dupy” po pierwsze akurat dla mnie jest fajne, bo dla kogoś, kto nie zna historii na pewno jest jakimś tam szokiem. Poza tym, nie chce mi się sprawdzać, ale to nie tak, że akurat taki finał życia bohatera zaskoczył twórców w trakcie realizacji filmu bądź w jakimś jej wczesnym stadium? I co, nagle scenariusz od nowa mają pisać?
Nie podobał Ci się luz – sam ze dwa razy przysnąłem :). Ale nie jest kupą.
@Jarek
Nie wiem, może jestem uodporniony na patos, albo po prostu nie spodziewam się, że go nie będzie w takim filmie. Przeszkadza mi tylko taki jawny, prosto w mordę patos jak przy tym „twój tatuś to bohater”. A reszta… cóż, to amerykański film wojenny, trudno się spodziewać, że nie będzie w nim patosu, skoro to taki patetyczny naród. Flagi na podwórku, Bóg, ojczyzna, honor, mama, tata i łzy w oczach podczas hymnu. Oni tacy są, więc i takie są ich filmy. Według mnie jak ktoś nie lubi patosu to tak samo jakby nie lubił, ja wiem, wampirów :). Nie lubię wampirów – nie oglądam o nich filmów. A jak już oglądam, to nie powinienem mieć pretensji, że są w nim wampiry.