Zastanawiam się poważnie czy pisać dziś coś o tym filmie czy nie. Sam nie wiem. Śpiący jestem, a nie mogę iść spać, bo muszę czekać na Aśka, a i humoru wybitnego nie mam. Spokojnie, to nie film mi go popsuł. No i właśnie widzę, że ciężko mi idzie klikanie w klawiaturę – co trochę literówki poprawiam. Sumując to wszystko: nie wiem, czy nie zostawić pisania o IB na jutro. Z drugiej strony jutro pewnie będzie to samo – będę niewyspany, a i czasu mieć nie będę, bo pół dnia mam zajęte. I co teraz?
To może tak. Sms wysłany do gambita jakieś 10 minut po seansie:
Śmiechowe 🙂 Trudno, żeby facet, który umie robić filmy nagle zapomniał, jak je robić. A QT po prostu to umie i tyle. Żadne arcydzieło, ale kawałek kina nieosiągalny dla większości reżyserów. Ciut pod koniec nudzili, ale i tak zleciało szybko. No i widać, że drugie tyle na stole montażowym zostało. Szczerba spoilernął. Swoją drogą zadziwia mnie, jak ludzie potrafią się śmiać, gdy nie trzeba, a siedzieć jak dupa, gdy można 🙂 Śmiało idź.
[EDIT: Po trzecim kinowym seansie dochodzę do wniosku, że tak ciut za bardzo niesprawiedliwy ten sms był, bo to lepszy film niż wynika z tego smsa. Choć nadal nie arcydzieło ;P tylko po prostu film na szóstkę.]No i ładnie sms przyszedł mi teraz z pomocą, bo nie wiedziałem jak zacząć. A tak to mam punkt zaczepienia w postaci recenzji Jacka Szczerby. I właściwie pretensje powinienem mieć sam do siebie, bo po co recenzje czytam, ale zastanawia mnie fakt po kiego grzyba zdradzać w recenzji zakończenie filmu? Nie można napisać czy się podobał czy nie zamiast produkować tysiąc znaków zdradzając przy okazji zakończenie filmu? Tak, wiem, za chwilę wyprodukuję tysiąc znaków… ale ja już przynajmniej napisałem czy mi się podobał czy nie. Podobał mi się. No i spoko, nie będę spoilerował.
Choć z drugiej strony to film Tarantino i samo zakończenie mało tu ważne jednak jest i taki malutki spoilerek krzywdy nikomu nie zrobi. No chyba, że ktoś nie lubi wybitnie znać zakończenia, to wtedy i argument „to Tarantino” mu nie wystarczy. Tak czy siak cała historia jest tu właściwie mało ważna (o tym, że jako dokumentu historycznego filmu Tarantino nie ma co traktować nawet nie warto pisać), a najważniejsze są postaci i to, jak między sobą w kotka i myszkę grają drocząc się jak dzieci (w pozytywnym tego słowa znaczeniu, o ile może być takie znaczenie tego słowa). Postaci tego filmu są w zasadzie jedynymi, które bawią się w kotka i myszkę, bo w tym przypadku reżyser postanowił nie bawić się ze swoimi widzami i raczej w ogóle nie stara się wodzić widza za nos. No może jedynie wyborem postaci do „odstrzału”. Cała reszta jest z grubsza wiadoma i nie ma co szukać zaskoczeń, gdy od razu wiadomo jak się to wszystko skończy (mówię o pojedynczych scenach). Za to wielką przyjemnością jest obserwowanie zmagań bohaterów i próba pokonywania kłód rzucanych przez scenarzystę pod nogi. Przy czym w tej niebezpiecznej zabawie (wszak o życie ludzkie chodzi – co łatwo można zapomnieć przechodząc do porządku dziennego nad tym, że ktoś dostał kulkę w łeb) każdy pionek wie na czym stoi, a mimo to uparcie gra w tę grę pozorów. Jak w tej piosence… kabaretu OT.TO o Stirlitzu i Klossie. „Ja wiem, że wie. On wie, że ja wiem. Ja wiem, że on wie, że ja wiem”. A mimo to zamiast przejść do sedna – jeden próbuje podejść drugiego, choć finał jest znany.
Dzięki tej właśnie zabawie w kotka i myszkę dostajemy przeciągnięte do granic możliwości sceny, które sprawiają, że IB pewnie można tylko polubić albo tylko znielubić. Ja polubiłem i nie przeszkadza mi, że Tarantino idzie na przekór współczesnym filmom i nigdzie się nie spieszy. W świecie, w którym standardowy film ma trzy cięcia montażowe na sekundę, sceny u Tarantino trwają całe kilkuminutowe rozdziały. Bohaterowie porozmawiają sobie najpierw o krowach, potem poczęstują się mlekiem, wytaczają coraz większe armaty, a napięcie rośnie, rośnie, rośnie… Jeden powie „o matko, za długo!”, a drugi po prostu pozwoli filmowi płynąć i będzie delektował się tym, że reżyserowi nigdzie się nie spieszy. Choć mimo tego film leci szybko i te dwie i pół godziny upływają nie wiadomo kiedy. No może tylko pod koniec można nerwowo na zegarek popatrzeć od czasu do czasu. A poza tym, cały film choć w zasadzie złożony z może dziesięciu scen (przesadzam, ale nie bardzo) warto gna do przodu. A kłód siedzących za węgłem i pijących piwo z kufla w kształcie buta nie brakuje. Zawsze jakaś czeka, gdy wydaje się, że już po wszystkim.
Tak, jest to film przegadany (akcji w nim doprawdy niewiele, wszystko ogranicza się z grubsza do tego kto kogo zagada i wystrychnie na dudka), ale to przegadanie w pozytywnym stylu. Zresztą, cóż po Tarantino spodziewać się czegoś innego? Choć raczej nie ma tu szukać słynnych „tarantiniad”. Dialogi ocierają się o perfekcję, ale jest to perfekcja nieco inna niż QT wcześniej nas do tego przyzwyczaił. Tu nie gada się przez pięć minut o niczym (z grubsza; trochę przecież tyrad jest – np. ta o szczurach i wiewiórkach), a dialogi służą raczej zyskaniu przewagi w dialogu. Coś jak w szachach. Masz ruch, więc nie wypada go zmarnować. Tyle, że przeciwnik już gdzieś tam szykuje gońca do kontrataku. I tak wet za wet.
W „Bękartach” jest, bo jakże by jej miało nie być, zabawa kinem i pełno jest w filmie odniesień do wszystkiego. Każdy znajdzie coś dla siebie i jeszcze mu trochę zostanie. Dla jednego scena z Niemcem idącym powoli w kierunku dochodzących z czeluści odgłosów kija baseballowego, a potem zbliżające się coraz bardziej odgłosy i wyjście Eli Rotha będzie czystym Sergio Leone, a drugi powie, że „łał, Roth ma wejście jak rasowy tolly hiros!”. Tak, konkretną osobę mam na myśli pisząc o tym (tej 😉 ) drugim. Przez film przewija się cały tabun nazwisk europejskich filmowców od Leni Riefenstahl po Henri-Georges Clouzota (jest też polski akcent w postaci Poli Negri), tu i ówdzie przewinie się nawiązanie typu początkowego jak mniemam „picia” do Charlesa Bronsona w „Siedmiu wspaniałych”, a QT powiela swoje ulubione sceny i schematy. Nie ma „sceny bagażnikowej” (no chyba, że wziąć za nią te z punktem widzenia „dzierganych” nazistów, ale są stopy Diane Kruger. Przesłuchania przypominają wypisz wymaluj słynne przesłuchanie z „Prawdziwego romansu”, a innym razem z kolei mamy do czynienia z wariacją na temat – w „Pulp Fiction” Vincent Vega szedł do kibla, żeby zginąć, tu jeden Niemiec poszedł do kibla (prawdopodobnie) żeby przeżyć. Itd. itd.
„Bękarty wojny” nie są filmem tak dopracowanym jak „Pulp Fiction”. Widać szybki montaż, żeby zdążyć na festiwal w Cannes, widać że coś trzeba było wyciąć kosztem metrażu filmu, jest też trochę scen nie pasujących za bardzo do całości takie jak wszystkie wstawki z lektorem z offu (pojawiają się bez ostrzeżenia i bez sensu), czy historia Hugo Stiglitza zapowiedziana przez dupny napis. Owszem, fajne to jest i zabawne, ale do filmu nie pasuje. Od początku mamy ładna i spójną narrację, aż tu nagle jakieś dziwolągi ją zakłócają, żeby za minutę wrócić do sedna. Podejrzewam jednak, że film trwałby ze cztery godziny, żeby wszystko bylo spójnie, jasno i sensownie. No ale cóż, to zrzucę jednak na Tarantino, że nie umiał tak filmu przyciąć, żeby wyglądał jak od początku do końca przemyślany film, a nie jak wycinek większej całości (momentami!). Ostatecznie jednak dla frajdy z seansu i kliku perełek „scenowych” jak i dialogowych można oko przymknąć.
No to chyba będę już kończył, choć pewnie nie napisałem wszystkiego co chciałem. Celowo nie pisałem nic o fabule, bo jest ona tu marginalna (nie ona ma znaczenie). Ale skoro już o fabule wspomniałem, to generalnie nigdzie nie spotkałem się z sensownym jej opisem. Że oddział Bękartów skalpuje Żydów, że pomysł wzięty z „Parszywej dwunastki”, że tajna misja, że to, że sro. Kaman, ich autorzy oglądali w ogóle film? Cóż tu jest wzięte z „Parszywej dwunastki”? Jakiś marginalny pomysł, który nijak nie jest motywem przewodnim filmu? Coś niby trzeba napisać, żeby ludzie wiedzieli na co idą, ale po co aż tak przekłamywać rzeczywistość filmową, kiedy tytuło bastardzi ledwie przez pół filmu może są na ekranie. A przynajmniej ci z oddziału porucznika Raine’a, bo tak naprawdę do grona tytułowych inglourious basterdów można zaliczyć każdego jednego bohatera tego filmu niezależnie od strony barykady, po której stoi. Wieśniaki, zdrajcy, ludobójcy, sadyści, półgłówki, oportuniści etc. – oto panteon bohaterów tego filmu. I może dlatego tak fajnie się go ogląda, bo nikt tu nie jest czarny, biały, ani nie jest głównym bohaterem. To tylko pionki na szachownicy odpowiednio zbijane w dogodnym momencie. 6(6)
Takoż samo jak chyba wszyscy zachwycony jestem Christophem Waltzem, czyli filmowym Hansem Landą. Wygląda jak klon Tima Rotha, a to tylko jeden z wielu jego pozytywów 😉
(862)
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: W czym mamy problem? - recenzja filmu Ich seh, Ich seh - Quentin.pl