Bracia Jin żyją sobie spokojnie i w miarę szczęśliwie w spokojnej Korei Południowej. Wychowywani przez matkę, pamiętający o zmarłym ojcu, mają swoje codzienne problemy, ale jakoś wiążą koniec z końcem. Starszy z braci Jin pracuje jako pucybut wspomagając finansowo swoją rodzinę, natomiast cała nadzieja na lepsze życie wiąże się z młodszym z braci, osiemnastoletnim Jin-Seokiem, który uczęszcza do szkoły i wkrótce ma zamiar wybrać się na studia. Wszystko jednak zmienia się diametralnie jednego dnia. Jest rok 1950, a między Koreą Południową, a jej północnym, komunistycznym sąsiadem wybucha wojna. Rodziny mieszkające blisko granicy muszą się ewakuować wgłąb kraju, a wśród nich także rodzina naszych bohaterów. Pech jednak chce (albo scenarzysta), że młodszy z braci w trybie natychmiastowym powołany jest z łapanki do armii. Starszy z braci odnajduje go w pociągu z rekrutami, ale jest już za późno. Obaj lądują na froncie, a od tej pory starszy z braci zrobi wszystko żeby zapewnić młodszemu bratu bezpieczny powrót do domu.
Piękny to film. Piękny i wzruszający. Piękny, wzruszający i wstrząsający. Brutalna opowieść o wojnie i o jej skutkach. Póki co, jak znam życie, niedostępny w Polsce w normalny sposób (kina, wypożyczalnie) ale mam nadzieję, że może to się zmieni, bo „Taegukgi” został wytypowany jako koreański kandydat do Oscara i gdyby udało mu się zostać nominowanym to może ktoś by się nim u nas zainteresował. To smutne bowiem jak wiele perełek jest u nas niezauważonych przez dziwną politykę dystrybutorów, którzy wciąż „gustują” w Hollywoodzie, a przecież każdy wie, że tam leżą i ledwo dyszą. Najlepsze filmy teraz moim zdaniem kręcą w Korei właśnie. Co obejrzę jakiś koreański film to perełka. U nas natomiast jeśli już jest coś z Azji w kinach to głównie japońskie horrory, które już dawno przestały być oryginalne i naparzanki z Hongkongu.
„Taegukgi” to momentami bardzo brutalny film, a okropieństwa wojny przedstawione są tu wprost bez żadnych osłonek. Nie jest jednak tak, że wszystko to, po to, aby epatować widza widokiem flaków i oderwanych kończyn. Wszystko co pokazane na ekranie ma swój cel. Cel, którym jest pokazanie okropieństw wojny dotykających zarówno żołnierzy jak i cywili. To film poruszający widza i nie pozostawiający go obojętnym. Wzruszająca historia o miłości, przyjaźni, wierności, lecz także o szaleństwie, które „niesie” ze sobą pożoga wojenna. Trzymająca widza przed ekranem od początku do końca. Tylko w Azji potrafią tak opowiadać o męskiej przyjaźni. Bez niepotrzebnego filozofowania i gadek szmatek o niczym.
Co do realizacji to stoi ona na najwyższym poziomie. U nas jeszcze ze sto lat będzie trzeba poczekać na takie filmy chyba, bo nasi filmowcy jak się za coś wezmą to nie dość, że nie potrafią tego nakręcić, to jeszcze tak zagmatwają opowiadaną historię, że wkrótce nic nie wiadomo o co chodzi. A tutaj wszystko jest dopięte na ostatni guzik i mamy do czynienia z prawdziwą wizualną ucztą kojarzącą się z „Szeregowcem Ryanem”. I może to jest jedyne „ale” dotyczące tego filmu – jakby nie patrzeć jest on dość wtórny, a porównanie do dzieła Spielberga oczywiste. Jednak tylko najtwardszym marudom mogłoby to chyba przeszkadzać. To po prostu piękny film i tyle. A ci, którzy nie przepadają za nadmiarem ekspresywności w grze skośnookich aktorów, nie muszą się zbytnio obawiać. Koreańska odmiana kina jest najbardziej zbliżona Hollywoodowi ze wszystkich azjatyckich kinematografii. Do „przeskoczenia” jest tu właściwie tylko śmieszny dla nas koreański język.
Gorąco polecam.
Podziel się tym artykułem: