Co by nie mówić, władcy współczesnego kina opanowali do perfekcji sztukę przekonywania potencjalnych klientów o tym, że produkowane przez nich filmy są potrzebne. Z jednej strony w ostatnich latach w ramach dwóch serii powstało już pięć filmów o Spider-Manie i startowanie tej postaci po raz trzeci wydawałoby się kretynizmem. Z drugiej, pomysł na tego pierwszego/szóstego Spider-Mana jest uzasadniony. Dorzucamy go do Avengersów, opowiadamy jego historię niby od początku, ale tak, żeby pasowała z tym, co do tej pory wydarzyło się w osobnym uniwersum, bum, naprostowaliśmy komiksowy świat tak, że zapominamy o oderwanych od reszty uniwersum poprzednich częściach i mamy starego-nowego bohatera, który staje się częścią coraz większej rodziny. Recenzja filmu Spider-Man: Homecoming.
O czym jest film Spider-Man: Homecoming
Każdy bajzel trzeba kiedyś posprzątać, nawet w komiksowym świecie. Po rozwałce w Avengersach pozostały gruzy i to, co zostawili po sobie kosmici. Do uprzątnięcia pobojowiska zatrudniona zostaje ekipa Adriana Toomesa (Michael Keaton), który postawił wszystko na jedną kartę, by tylko wygrać przetarg. Niestety, szybko okazuje się, że bałaganem ma zająć się świeżo utworzona jednostka rządowa działająca w porozumieniu ze Starkiem, która Adrianowi mówi do widzenia, przykro nam, ale nic nie możemy zrobić. Adrian się wkurza, ale tak się szczęśliwie składa, że urzędasy nie położyły łapy na wszystkich pozostałościach po kosmicznym najeźdźcy, a świecące części idealnie nadają się do zrobienia z nich wymyślnej broni. Rynek przestępczy tylko na nią czeka, a Adrian jest ustawiony. Mija kilka lat. Interes Toomesa kwitnie w podziemiu, a tymczasem młody Peter Parker (Tom Holland), znany również jako Spider-Man, zostaje zwerbowany przez Tony’ego Starka (Robert Downey Jr.) do pomocy przy zamieszaniu z Kapitanem Ameryką. Młodzieniec wtrąca się w sam środek superbohaterskiej rozpierduchy, kradnie Kapitanowi tarczę i kiedy wydaje mu się, że drzwi do zostania Avengerem zostały szeroko otwarte, Stark dziękuje mu za pomoc i oznajmia, że zadzwoni. Nie dzwoni. Ani on, ani jego prawa ręka Happy Hogan (Jon Favreau), który pozostaje nieczuły na setki wiadomości, jakimi bombarduje go Parker. Że jest gotowy, że tylko czeka na znak, by pomóc itd. W związku z milczeniem ze strony Starka, Parker codziennie ratuje świat na własną rękę. Wskazuje staruszkom drogę i takie tam, a znajomym oznajmia, że cały czas jest na stażu u Starka, co imponuje jego najlepszemu kumplowi i… właściwie tylko jemu. Reszta szkoły ma Parkera za przegrywa, co nie pomaga w jego wzdychaniu do koleżanki z kółka naukowego, Liz (Laura Harrier). Wkrótce w poszukiwaniu sposobu na zaimponowanie Starkowi, Parker za bardzo wtrąca się w interesy Toomesa, który przez ten czas zdążył wzbogacić się o wypaśne skrzydła i rozwinąć zbrojeniową minifirmę w ciut większe imperium.
Recenzja filmu Spider-Man: Homecoming
Można się krzywić, że to kolejny Spider-Man w przeciągu ostatnich plus minus piętnastu lat, ale nie ma to większego sensu. Szczególnie w sytuacji, kiedy ten nowy Spider-Man: Homecoming jest udanym filmem zapewniającym bardzo dużo wesołej rozrywki. Z jednej strony opowiada historię Człowieka Pająka od początku, ale też nie traci na to czasu, zakładając, że wszyscy już zdążyli sobie utrwalić, jak to z tym Peterem Parkerem było. Gdzieś tam przemyca, że ukąsił go pająk, ale to właściwie wszystko, czego dowiadujemy się z filmu Spider-Man: Homecoming o pochodzeniu głównego bohatera. Osoba, która ostatnie lata spędziła na bezludnej wyspie, mogłaby narzekać po obejrzeniu filmu Jona Wattsa (Clown, Cop Car), że wsadzono ją w sam środek jakiejś historii i rozglądać się za poprzednią częścią.
Zostawmy jednak kolesia z bezludnej wyspy, bo założenie filmowców, że nie ma się co po raz enty babrać w tym całym z wielką siłą przychodzi wielka odpowiedzialność – jest słuszne. Opowiadanie rzewnej historii wujka Petera Parkera nie miałoby żadnego sensu (ostała się ino coraz młodsza ciotka May – zawsze piękna Marisa Tomei) i dobrze, że nie dostaliśmy powtórki z rozrywki. Zamiast tego autorzy filmu skupili się na takim poprowadzeniu akcji, by połączyć Spider-Mana z Avengersami, do których młody Peter Parker wzdycha nieodwzajemnioną miłością (choć, OIDP, oryginalnie to wzdychał do Fantastycznej Czwórki). I zrobili to dobrze, bawiąc się obraną konwencją. Robi pozytywne wrażenie pomysłowe rozpoczęcie filmu z punktu widzenia amatorskiego filmiku kręconego przez Parkera, który nie jest tu Spider-Manem, ale piętnastolatkiem, który z komórą znalazł się za kulisami superbohaterskiej wojny domowej. Jednocześnie reżyser daje wyraźny znak, że zamiast skupiać się na dramatyzmie i powadze, skupi się na rozrywkowym aspekcie opowiadanej historii.
Co za tym idzie Spider-Man: Homecoming jest filmem lekkim, łatwym i przyjemnym (banał mode off). Ma to swoje plusy, bo Spider-Man: Homecoming jest filmem lekkim, łatwym i przyjemnym, ale ma też minusy (na szczęście dużo mniejsze), bo w tej całej rozrywce zabrakło miejsca na jakieś poważniejsze zagrożenie i emocje związane z niebezpieczeństwem, w jakim mógłby się znaleźć główny bohater, czy – idąc dalej – cały świat. Watts nie traci za dużo czasu na takie rzeczy i jeśli ktoś szukałby filmu, który na nowo definiuje gatunek wprowadzając szwarccharaktera, na jakiego wszyscy czekamy, to się nie doczeka. Pod tym względem Spider-Man: Homecoming jest kolejnym sprytnym filmem, który choć daje dużo dobra, to równocześnie nie zmienia w marvelowym uniwersum w zasadzie prawie nic, poza połączeniem Spider-Mana z resztą postaci. W tym hollywoodzcy filmowcy też już powoli osiągają perfekcję, dając dwugodzinne widowisko, w którym z punktu widzenia całości superbohaterskiego świata nic się nie zmienia. Chwała jednak za to, że zrobili to na tyle udanie, że trudno narzekać na taki stan rzeczy.
Spider-Man: Homecoming jest więc wesołym filmem o nastolatkach i ich niedolach, które nie różnią się niczym pod żadną szerokością geograficzną, a co za tym idzie trafiają do obecnych nastolatków, czy osób, które nastolatkami były kiedyś tam. Latający Sęp, latającym Sępem, ale większość akcji filmu Spider-Man: Homecoming dzieje się wokół liceum i licealnych spraw. Co może byłoby i nudne, gdyby nie dobrze i lekko napisany scenariusz oraz świetny Tom Holland w roli głównej. Spider-Man: Homecoming udanie bawi się gatunkiem – oraz samą postacią Spider-Mana: dymanie w nocy przez pole golfowe – przy jednoczesnym zachowaniu umiaru, przez co trudno stawiać go w jednym rzędzie z Loganem czy Deadpoolem. Ale też trudno go nie lubić.
Podobało mi się, dałbym i oczko wyżej, gdyby było tu jednak trochę więcej tragedii i emocji. A najbardziej podobał mi się motyw muzyczny towarzyszący samemu początkowi z wertowanymi stronami komiksów (fajnie przerobiona klasyczna melodyjka ze Spider-Mana) i robiące wrażenie sceny na tej takiej wielkiej igle w Waszyngtonie.
Czy jest scena po napisach w filmie Spider-Man: Homecoming
Są dwie sceny. Jedna w połowie napisów, druga na samym końcu. Ci, którzy dotrwali – z Marvela na Marvela jest ich coraz więcej – w większości westchnęli: „I już? Na takie coś czekałem 10 minut??”, ale mnie się podobało. W sumie tego typu scen tam oczekuję.
(2264)
Czas na ocenę:
Ocena: 8
8
wg Q-skali
Podsumowanie: Starając się za wszelką cenę dołączyć do Avengersów, Spider-Man wchodzi w konflikt z niebezpiecznym dostawcą nowoczesnej broni, Sępem. Bardzo rozrywkowe kino superbohaterskie pełne dobrego humoru i lekko kulejące z powagą.
Toomes na początku akurat sprzątał po pierwszych Avengersach (faza 1 MCU teoretycznie dzieje się w całości w ciągu zaledwie kilku dni, choć nijak mi to nie pasuje do drugiego Iron Mana, który dział się jakieś pół roku po pierwszym… whatever), śmieci po Ultronie dotarły do niego później. Takie małe czepialstwo, bo generalnie cieszę się, że ocena taka wysoka, bo mi też się podobał (u mnie 7/10, film fajny, pewnie obejrzę jeszcze raz, ale nie ma hype-u).
Zapewne tak właśnie jest, mój stopień pamiętania co się w których Avengersach działo waha się pomiędzy zero, a nic
No jak to, Lewiatana w Grand Central Station nie poznałeś? 😉
W Marvelach moja spostrzegawczość głównie ogranicza się do Stana Lee 😉
Co do sceny po napisach 2 to jedna z fajniejszych bo spodziewałem się czegoś w stylu Thanos wciąga skarpetkę.
Dokładnie właśnie tak. Z reguły aftercreditsy nic nie wnoszą do sprawy, mignie jakaś postać w tle i wszyscy podnieceni. A tu trochę inaczej i już nosem kręcą. Ale dlatego też całe filmy są coraz głupsze.