Antoine Fuqua, mój ulubiony współczesny reżyser kina akcji, powraca w wielkim stylu. I to właściwie jedyna wiadomość, jaka potrzebna Wam do szczęścia. Lećcie do kina, bo jak nie polecicie to następny taki film będziecie oglądać w domu, a nie w kinie. A byłaby szkoda, bo smutno wygląda sala kinowa w trakcie fajnego filmu, gdy są na niej tylko dwie osoby – ja i mój ojciec.
Jakiś czas temu doszliśmy z gambitem do wniosku, że tegoroczne lato pod względem blockbusterów zapowiada się o niebo lepiej niż lato zeszłoroczne, bo już samych filmów o ataku na Biały Dom są (jest?) dwa (a trzeci, jeśli liczyć drugich G.I.Joe-ów). I jeśli „Olympus…” jest zapowiedzią tego, co rozrywkowe czeka nas w najbliższych miesiącach w kinie to po prostu hell yeah i groovy!
I proszę, nie piszcie mi teraz, że ten film jest głupi jak but, bo ja to wiem. Wiem, że Butler lecący w pozie ukrzyżowanego Chrystusa po wybuchu z granatnika wygląda komicznie, jak i równie zabawne jest to, że nie zmienili w całym Białym Domu ani jednego kodu do czegokolwiek i on je po półtora roku dalej zna i spokojnie używa (a McDermott chyba nie, choć też powinien; plus zdaje się zapomniał, gdzie są ukryte tajne przejścia, bo przecież by sojusznikom powiedział, gdzie szukać gieroja i dzieciaka). Gdzie się rąbie drzewa tam wióry lecą. A w „Olympusie” wióry lecą aż miło.
„Olympus” to przedstawiciel nieco już zapomnianego kina z gatunku „jeden przeciw wszystkim w ciekawej lokalizacji/(slash rzadziej) w ciekawej sytuacji w wysokobudżetowym filmie akcji”. Willis w Nakatomi, Willis na lotnisku, Willis biegający po Nowym Jorku, bo Sajmon mu kazał, Seagal na lotniskowcu i w pociągu, Snipes w samolocie, Butler w Białym Domu. Ostatnim chyba filmem tego gatunku, średnio udanym, było „12 rund„ z drewnianym jak potomek Grzegorza Rasiaka i Arnolda Schwarzeneggera Ceną. I może warto było poczekać i dać takiemu kinu oddech, żeby mieć fun w ściganiu wrednych Koreańców po sypialni Lincolna? Najwyraźniej. Amerykanie sobie odpoczęli (bo takie kino kręcą tylko tam, wszystko inne to podróbki) i przyładowali lepiej niż solidnie.
Jednego po filmie Fuquy zupełnie się nie spodziewałem. Wiedziałem o nim tyle, co zobaczyłem w zwiastunie (nie podobał mi się AFAIR), ale byłem przekonany, że to PG-13 crap (crap, że PG-13, bo gdybym był pewien, że cały film to crap to bym na niego nie poszedł). Dlatego, gdy usłyszałem pierwszego faka to przetarłem uszy ze zdziwienia. Jedyny dozwolony w PG-13 fak w ustach jakiejś piątoplanowej postaci? Wait a minute! Nie trzeba było długo czekać, a tu nagle jedna z ofiar siknęła krwią i byłem pewny już dwóch rzeczy. Że nie jest to PG-13 crap i że będzie dobrze. Po scenie ataku na Biały Dom (wiem, śmieszny ten Butler biegnący obok terrorystów i zabijający ich jednym strzałem) gotów byłem dać filmowi 10/10. Do końca seansu spadło zaledwie do 9/10.
Grupa północnokoreańskich najemników przejmuje Biały Dom. Wśród pojmanych zakładników jest prezydent Stanów Zjednoczonych. Pomóc może mu tylko agent, za którym nie przepada, bo uważa, że przez niego zginęła jego first lady (smutne, jaki epizodzik zagrała kreowana jeszcze parę lat temu na gwiazdę kobiecego kina akcji Ashley Judd).
Kapitalne kino rozrywkowe, które szczerze polecam. Gerard Butler, zapamiętajcie to nazwisko! 😉 Wiem, wiem, miałem jedynie na myśli pamięć w kontekście kina akcji – wygląda na to, że z jego nazwiskiem w obsadzie krew i faki dozwolone! Pobawcie się razem z nim w grę „odpierdol się” – warto.
(1526)