Szczerze powiedziawszy nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że ktokolwiek spieprzy film za tyle milionów dolarów, „przygotowywany” podbudówką z kilku filmów z ostatnich lat. Jest to dla mnie niewyobrażalne, a co za tym idzie nie dziwię się zupełnie, że „The Avengers” są bardzo dobrym filmem, który ogląda się z przyjemnością. Nie da się jednak ukryć, że wśród filmów ze zbieraniną różnych superbohaterów „X-Men: Pierwsza klasa” (wiadomo, zupełnie inna koncepcja tej zbieraniny, ale wciąż zbieranina) podobał mi się bardziej.
Zdaje się, że na nakręcenie „The Avengers” poszło 220 milionów dolarów i ja to widzę tak:
– 110 milionów poszło na udowodnienie w pierwszej połowie filmu, że Ironman jest najlepszy,
– 110 milionów poszło na udowodnienie w drugiej połowie filmu, ze Hulk jest najlepszy.
Bez reszty bohaterów też by sobie spokojnie poradzono z wrogiem i nie mam ku temu żadnych wątpliwości. A w ogóle, powiedzcie mi, bo nie znam mitologii marwelowskiej – jaki partikular set of skils ma Czarna Wdowa? Bo Hawkeye to domyślam się, że ma sokole oko, choć bez wspomagacza w postaci custom design łuku raczej cieniuje? W każdym bądź razie fajnie, że zebrali wszystkich tych badassów do kupy, ale nie zostałem przekonany do końca, że trzeba ich było wszystkich do pomocy wszechświatowi. Kiedy Hulk jedną ręką zatrzymuje metalową stonogę z innego wymiaru, to po co mu do szczęścia Kapitan Ameryka?
„The Avengers” to przede wszystkim widowisko i doprawdy, nie ma sensu patrzeć na ten film z innej strony. Czyli wszystko to, co napisałem w poprzednim akapicie tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Wiadomo, zebrali superbohaterów, każdy ma superego i można było robić przerwy w widowisku na dowcipne (humor i dystans do bohaterów jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie oprócz widowiska oferuje film Weddona) swary jednego z drugim. Thor dodatkowo się przydał, by wprowadzić dramatyzm swoich stosunków z bratem superłotrem Lokim i w ten sposób ponad dwie godziny zleciały bardzo szybko wypełnione wszystkim, co do szczęścia potrzebne: rozpierduchą, komedią i dramatyzmem.
Było tu kilka przestojów i z dziesięć minut smęcenia można by wyciąć (szczególnie jeden z monologów Fury’ego skomentowałem pod nosem „bitch, please”), ale to nadal nie daje podstaw do tego, żeby krytykować cały film. No nie można cały czas Nowego Jorku rozwalać, trzeba trochę odetchnąć. Być może, gdyby te kilka ziewnięć mi się nie przydarzyło, to byłbym bardziej zadowolony z seansu, może nawet zachwycony, ale i tak nie jest źle. Nie, jest bardzo dobrze. 8/10
Wiedziałem na co idę (podstawa chodzenia do kina, której zwykle brakuje połowie sal kinowych i przeszkadza w oglądaniu drugiej połowie) i to dostałem. „Ironmana” lubię, „Hulka” lubię (ciekawe, ilu jeszcze aktorów go zagra), „Thor” mnie wynudził, a „Captain America” pozostawił w sumie obojętnym – i podobne wrażenia mam po „The Avengers”. Kto był dobry wcześniej, jest dobry i teraz, a kogo przygody były nudne wcześniej, to teraz w towarzystwie lepszych hirołów nie miał szans, żeby cokolwiek popsuć. Trochę bałem się o Lokiegio, bo nie wydawał mi się godnym przeciwnikiem do przerywania Hulkowi wakacji w Indiach, ale szybko pozbyłem się tychże wątpliwości i wzniosłem ponad uprzedzenia w stosunku do bzdurnego hełmu z rogami.
3D po raz kolejny okazało się zupełnie zbędne, ale i tu nie mam powodu do narzekania, bo obraz był wystarczająco jasny i wyraźny, żeby okulary nie przeszkadzały w oglądaniu. Film byłby tak samo fajny i bez 3D, ale skoro już muszą to wszędzie pakować to niech choć nie przeszkadza w oglądaniu. Bo pomagać to chyba bardzo rzadko pomaga. Mam cały czas nadzieję, że w końcu filmowcy to zauważą i przestaną nam wciskać ten trójwymiar wszędzie gdzie się to da. Z drugiej strony… Zdziwił mnie za to kaszetowy format filmu. Człowiek by chciał się rozkoszować wielkim, szerokim ekranem, a tu prawie 4:3.
Podsumowując – solidna letnia rozpierducha warta swoich pieniędzy (zarówno na produkcję, jak i na bilet). W fotel mnie nie wgniotła, żadnego niezapomnianego efektu specjalnego nie zauważyłem, ale charyzma głównych bohaterów (no przynajmniej Ironmana) wzięła górę nad widowiskowością produkcji i dorzuciła do niej coś więcej niż tylko zlepek CGI bez duszy. Nic tylko czekać na kolejne przygody marwelowskich superbohaterów, które powstaną bez wątpienia. Nie mam nic przeciwko.
(1370)
PS. EDIT: Tak mi się przypomniało, że trafiłem na w miarę kumatą widownię o dziwo. Kiedy mignął Stan Lee, to zaraz ktoś mruknął rząd niżej: O, Stan Lee.
Podziel się tym artykułem: