×

Zohan spotyka Ironmana i idą z Hellboyem na piwo. Aftab płaci

W przeciągu trzech ostatnich dni obejrzałem filmy o trzech superbohaterach i o jednym dziecku miłości. Postanowiłem być zajebistszy od ich wszystkich razem i obskoczyć wszystkich czterech za jednym zamachem recki. Co też niniejszym czynię.

„Nie zadzieraj z fryzjerem” [„You Don’t Mess with the Zohan”]

Rzadko się zdarza, że beznadziejny oryginalny tytuł jest tłumaczony równie beznadziejnie na język polski. Zwykle tylko tłumoczenie jest beznadziejne. tym razem jest jednak inaczej – oba tytuły są o kant dupy potłuc. Brzdęęęk.

Zohan Dvir (Adam Sandler) uwielbia strzyc włosy i pragnie zostać fryzjerem. Problem w tym, że potrafi gołą dupą złapać rzuconą do góry rybę i tym samym musi korzystać ze swych umiejętności w eksterminacji zamachowców palestyńskich wśród których największym przechujem jest niejaki Fantom (John Turturro). Zohan jest albowiem izraelskim zabijaką pracującym na zlecenie rządu. Tyle że ma dość zabijania i postanawia przenieść się do Stanów. Jak postanawia, tak robi.

Ciężko mi rozgryźć Adama Sandlera. Facet naprawdę ma nosa do fajnych, sympatycznych i mądrych filmów („Spanglish”, „Reign Over Me” (szlag! jak ja nie lubię, gdy myślę, że pisałem czegoś recenzję, a potem szukam jej w zakładkach i jej nie widzę; i już nie wiem czy pisałem czy nie pisałem…) – ten drugi mi się nie podobał, ale co tam 😉 ), a także do dobrych komedii, które momentami ocierają się o klozet, ale można im to wybaczyć („50 First Dates”, „The Wedding Singer” (no znowu :/) ). Po kiego grzyba pakuje się więc nadal w projekty, które ani do jednej, ani do drugiej grupy zaliczyć nie sposób. Komedie, które kilka dobrych scen topią w morzu klozetowego humoru niskich lotów. Czyli w filmy takie jak właśnie ten nieszczęsny izraelski fryzjer.

Nie powiem, nie jest to film, który jednoznacznie spłukuję do kanalizacji i o nim zapominam, bo aż tak źle nie jest. Pomysł na film jest całkiem fajny, śmiesznie posłuchać ćwierkania z izraelskim akcentem, a jeszcze fajniej pogibać się w rytm izraelskiego rapu (czy tam palestyńskiego, kto by to rozpoznał). Można było z tego zrobić mądrzejszą komedię bez sięgania po tanie zagrywki z gołą dupą i bzykaniem napalonych starowinek. Bo i po co to wszystko? Autentycznie zabawny jest izraelski agent, który pod poduszką trzyma czasopismo z fryzurami i z nabożeństwem trzyma nożyczki rycząc w poduszkę jak małe dziecko i nie trzeba za pięć minut zamieniać go w faceta, który ociera się przyrodzeniem w ramię starszej pani i posuwa wszystko, co się rusza i nie ma na imię Andrzej. Zamiast się pośmiać można się poirytować, że film idzie na zupełną łatwiznę i serwuje zbyt absurdalną dawkę absurdu (wow, jakie zdanie!).

Dlatego polecać nie polecam, bo zbyt łatwo zniesmaczyć się można. Kto akceptował do tej pory Sandlera w błazeńskim wydaniu, ten i Zohana zaakceptuje. Kto jednak myśli, że po serii naprawdę niezłych filmów Sandler podtrzyma passę i pokaże się w równie fajnej komedii, ten z hukiem się zawiedzie. Bo dostanie przez większość czasu obleśną komedię z góra pół godziny dobrego filmu. No i tym fajnym rapem żydowskim. Szalom.

***

„Iron Man”

Tony Stark (Robert Downey Jr.) jest genialnym wynalazcą miliarderem, który zaopatruje w broń amerykańską armię. Pewnego dnia pan Stark zostaje pojmany przez obdartusów w burkach i zmuszony do zbudowania w jaskini groźnego pocisku. Stark a i owszem, buduje, ale coś zupełnie innego.

Ekranizacji komiksu obrodziło już od jakiegoś czasu tak bardzo, że końca nie widać. Jak dobrze pójdzie to za jakieś trzy lata przeniosą na ekran Smoka Diplodoka, ale póki co trzeba się zachwycać przygodami amerykańskich superbohaterów. No może nie od razu trzeba, ale można. Kilka okazji ku temu jest, bo i kilka komiksowych filmów było całkiem fajnych – „Iron Man” należy właśnie do tej grupy. Jest całkiem fajny, choć nie tak fajny jak „Punisher”, „Fantastic 4” czy „Spiderman” (no bez jaj, byłem pewien, że większość wspomnianych do tej pory filmów oreckowałem, a tu się okazuje, że tylko jeden? kaman! co jest?!) – te podobały mi się bardziej.

Największym plusem „Iron Mana” jest Robert Downey Jr., który w zasadzie jako ostatni przychodzi do głowy, gdy myśli się o superbohaterze. Inna sprawa, że Michael Keaton też średnio na Batmana się nadawał, więc może to i wskazane, żeby strój superbohatera przywdziewali chłopaki o fizys zgoła odmiennej. Pal licho, że w przypadku Iron Mana jest co dźwigać, bo facet majtki na rajtuzach zamienił na kuloodporną zbroję, która na lekką nie wygląda. Downey Jr. udźwignął i zbroję i ciężar roli, która wymagała od niego sporej dozy ironii, dystansu, poczucia humoru i tej nieznośnej lekkości bytu, która niezbędna jest do obskoczenia wszystkich dwunastu panienek miesiąca Maxima (technicznie rzecz biorąc; chociaż to sobie zalinkuję skoro recek nie mam żadnych do zalinkowania :/). W zasadzie żal było, gdy ginął za tą metalową maską.

Natomiast cała reszta to w zasadzie sztampa, którą jednak ogląda się sympatycznie w dużej mierze dzięki zasłudze Downeya Jra. Jest sporo wybuchów, humoru, strzelanin i łubudu, obowiązkowo w cameo pojawia się Stan Lee, który chyba wszystkie możliwe filmy o komiksach postanowił obskoczyć, no i jest przewidywalna fabuła, której brakuje zaskoczenia, a które z pewnością by się przydało. Jako rozrywka „Iron Man” się w każdym bądź razie sprawdza, a chyba właśnie o to głównie chodzi w letnim blockbusterze, nie?

Teoria Łysych Aśka sprawdziła się w stu procentach, a ja na pytanie „jak ci się podobał film?” odparłem, że „4+ dostanie”.

***

„Hellboy: Złota Armia” [„Hellboy 2: The Golden Army”]

Dawno, dawno temu przekonywałem się usilnie, że film o diabelskim superbohaterze, który lubi koty z pewnością jest bzdurą do kwadratu i nie ma mowy, żeby mi się spodobał. No ale ostatecznie obejrzałem pierwszą część „Hellboya” i ulala, fajne! Bardzo mi się podobał i brakowało mi w nim jedynie większej dawki krwi, bom krwiożerczy kinoman jest. Cała reszta była jednak więcej niż OK. Dlatego z obejrzeniem dwójki nie czekałem już tyle czasu co na pierwszą część.

W drugiej części Hellboy, a jakże, powraca. Ma trochę problemów z Liz (cienka strasznie Selma Blair), ale zawsze może na rozładowanie sytuacji piwko chlapnąć z Abem (Doug Jones, którego lista postaci w jakie się wcielił w karierze jest imponująca: Chudy Klaun, Klaun w Biurze, Additional Ripper, Duch, Pencilhead, Yeti, Obcy z Kosmosu 2, Ośmiornica, Robot Numer 7, Faun, Srebrny Surfer, Lodziarz…). Nie ma jednak na to za dużo czasu, bo Ziemi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Wkurzony syn trzymającego się na uboczu rodu postanawia bowiem złożyć do kupy magiczną koronę, która umożliwia władzę nad straszną Złotą Armią.

Reżyserem i scenarzystą drugiej części „Hellboya” jest Guillermo del Toro, który już od lat romansuje z Hollywoodem, a który wciąż lepsze filmy robi u siebie w Meksyku. Tym razem wrócił do Stanów po ogromnym sukcesie „Labiryntu fauna” i wziął się za film pełen przeróżnych stworów rodem właśnie z „Labiryntu…”. I tak sobie myślę, że trochę przesadził z tymi stworkami, które pojawiają się w każdym możliwym miejscu. A może i nie przesadził, ale stał się zakładnikiem marketingowców, którzy w trailerach grzmią o, z grubsza mówię, fantastycznej wyobraźni twórcy „Labiryntu fauna”, kreując del Toro na wizjonera naszych czasów, Tolkien XXI wieku etc. A to po prostu gość, który umie wymyślić jakieś stworki, ale nie ma potrzeby, żeby cały film na tych stworkach opierać. Tak, trochę mi przeszkadzała ich mnogość, ale i trzeba pamiętać, że ja fantasy umysłu nie mam i nigdy nie kumałem czym się tu zachwycać w przypadku powieści i filmów fantasy – wszystko jest w nich takie same jak w normalnych filmach tylko inaczej się nazywa. My mamy kruki, fantasy ma krebainy, my mamy bar, fantasy ma karczmę, my mamy konie, fantasy ma rumaki Skądśtam itd.

Pomijając jednak stworki nadal zostaje fajna ekranizacja komiksu niewiele ustępująca części pierwszej. I znów, podobnie jak w przypadku „Iron Mana”, główna w tym zasługa tytułowego bohatera zagranego przez Rona Perlmana, który zaczynał dawno temu od jedzeniu ciem w „Walce o ogień”. Hellboy walczy nie tylko z wrogami, ale i ze swoją naturą, o której zapomnieć nie może, bo i jak tu o niej zapomnieć, gdy co rano widzisz w lustrze spiłowane rogi, Hellboy z dystansem i ironią podchodzi do wszystkiego rzucając ironiczne teksty w ilościach hurtowych, Hellboya łatwo zirytować i wkurzyć… jednym słowem Hellboyowi bliżej do bohatera romantycznego targanego maści wszelkiej uczuciami i rozterkami niż do komiksowego herosa, który napieprza wszystko dookoła i broni wszechświata przed najeźdźcami z kosmosu. Hellboya bardzo łatwo polubić. Innych bohaterów zresztą też (poza drewnianą Liz i beznadziejnym młodym Hellboyem) – w dwójce najbardziej do gustu przypadli mi jeszcze Johann Krauss (świetny akcent johnnybravowy, familyguyowy i americanodadowy hehe) i przede wszystkim Wink. Ten był najfajowszy!

Ogólnie jednak ocena identyczna jak i dla „Iron Mana”. No może troszeczkę mocniejsza, ale niewiele.

***

„Zranione serce” [„Kachche Dhaage”]

To miała być recka trzech tylko filmów, ale skoro na dobranoc obejrzałem i ten powyżej, to dwa słowa o nim stuknę. Ale nie więcej niż dwa.

Aftab (Ajay Devgan) od małego musi zmagać się z piętnem (tak, tak, piętnem) dziecka miłości. Nie zna swojego ojca, co nie ułatwia mu życia a i w dużym stopniu rzutuje na jego porywczy charakter i zacięcie. Aftab ojca znać nie chce, ale gdy okazuje się, że ten umiera, łamie się i odwiedza go w szpitalu. Tam okazuje się, że ma przyrodniego brata Dhananjaya (Saif Ali Khan z fryzurą prosto od Zohana Dvira), z którym za chwilę zostaną wplątani w niebezpieczną intrygę wraz z wysadzeniem w powietrze urzędnika, który nie brał w łapę.

Dziwnie o tym pisać w przypadku bollywooda, ale głównym czynnikiem, który położył „Zranione serce” jest kiepski scenariusz, który nie pozwolił rozwinąć filmowi skrzydeł. Bo było co rozwijać – film raczej nie przypomina bollywooda, który przychodzi nam na myśl na dźwięk tego określenia. Intryga w nim jest thrillerowo-sensacyjna, co pięć minut w powietrze wylatują wszelkiej maści ciężarówki, a Ajay i Saif niczym Rambo populają na koniu i sadzą do przeciwników z granatnika.

Do tego dochodzi konflikt pomiędzy dwoma różnymi jak noc i dzień braćmi z dodatkowo komplikującym sprawę podłożem religijnym (jeden Hindus, drugi Muzłumanin), z którego również można wyciągnąć o wiele więcej niż reżyser tego filmu. Niestety reżyser chyba za bardzo nie wiedział, co chce swoim filmem przekazać, a ilość komediowych wstawek w miejscach do nich zupełnie niepasujących była przerażająco wysoko. Już sam główny motyw muzyczny zaczerpnięty prosto z Wodnika Szuwarka kazał się zastanawiać, ale ococho?

W wyniku tego wszystkiego powstała wyjątkowa nuda, którą z trudem obejrzałem do końca. Jeśli główną atrakcją filmu jest fryzura Saifa Ali Khana i to, że w jednej z ról kobiecych występuje żona Mahesha Babu (sam poznałem!) to znaczy, że coś z nim nie tak. I rzeczywiście, nie polecam go nikomu, kto nie lubi Bollywood. A kto lubi może spróbować, ale na pewno znajdą się setki lepszych filmów od tego. 2+(6)

PS. Właśnie przyszedł Asiek i mówi:
– Na forum piszą, że to remake jakiegoś filmu z Tomem Cruisem, ale nie wiem jakiego.
– Tony Curtisem, kochanie, Tony Curtisem.
[„Ucieczka w kajdanach”, ale o remake’u trudno mówić, po prostu motyw ucieczki w kajdanach sobie pożyczyli na chwilę.](677)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004