×

Dorwać Gringo [Get the Gringo]

Zimna woda jest? Jest. Kubeł jest? Jest. No to piszemy.

Gdyby po wyjściu z kina z „Avengersów” zachciało Wam się jeszcze spędzić trochę czasu w sali kinowej na „Get the Gringo”, to zweryfikujcie może jeszcze swoje zachciewaje, bo nie warto. Zupełnie beznadziejny to film nie jest, ale spokojnie można poczekać na to aż trafi na bardziej domowy nośnik i wtedy go obejrzeć. Well, i nawet nie trzeba długo czekać…

Zachodzę w głowę, skąd na IMDb ocena dla tego filmu przekracza 8, ale śledztwa w tej kwestii prowadził nie będę. Cóż, czasem dziwne rzeczy po prostu trzeba przyjąć takimi, jakie są. Choć prywatnie myślę, że po prostu mniej osób widziało ten film, niż udało się w Meksyku za 1/5 stawki zatrudnić firmie marketingowej.

Złodziej po udanym napadzie na bank trafia do meksykańskiego więzienia. Pieniądze, które zwinął zabrali sobie policjanci, a on musi sobie radzić niczym Michael Scofield w Sonie. Przy czym aż tak strasznie w tym więzieniu nie jest, bo bardziej przypomina ono slumsy, a instytucja wszechmocnego naczelnika tu nie funkcjonuje. Co za tym idzie po kilku minutach w celi przejściowej, w których naprawdę nasz bohater ma gorąco, potem już jest z górki.

Mel Gibson powrócił w końcu do tego, co potrafi najbardziej. Gangster o gołębim sercu, którego nie sposób nie polubić – taki jest w tym filmie i taki jak najbardziej się sprawdza. Szkoda więc tych dziesięciu lat, które Gibson poświęcił na bicie Ukrainek i rasistowskie żarciki, bo wielkim odkryciem nie jest to, że przez to straciliśmy przynajmniej kilka fajnych filmów. A i przez to cierpi „Get the Gringo”, które raczej przypomina początek mozolnej drogi z powrotem na szczyt nakręcony za niewielkie pieniądze. Momentami dzwoni w najlepsze, ale mimo to wciąż nie wiadomo, w jakim kościele. A te kilka jaskółek dobrego filmu nie czyni.

Gibson w swoim żywiole się sprawdza, ale czas i kłopoty zrobiły już swoje na jego twarzy (i w czuprynie) przez co jakoś tak nie potrafiłem nabrać dystansu do tego, co oglądam. Cieszę się, że Mel powrócił i mam nadzieję, że to nie jest jego ostatnie słowo, ale chyba on sam nie chciałby, aby to dzieło było zapamiętane jako jego ostatnie. Dlatego trzymam kciuki, żeby było więcej starego (nomen omen) Mela w kolejnych filmach, a całkiem możliwe, że jeszcze kilka fajnych tytułów przed nami. „Get the Gringo” to taka przygrywka i strojenie gitary.

Zaśmiałem się ze cztery razy, kilka razy częściej pokiwałem głową w rytm fajnej meksykańskiej muzy, no i doceniam krwawe strzelaniny. Ale historia opowiedziana w tym filmie nie przynosi niczego nowego. Nie ekscytuje, nie zaskakuje, nie trzyma w napięciu. Doceniam, że Mel wrócił do nas z wątrobą na dłoni, ale znów – więcej jak 5/10 nie dam.
(1369)

PS. Kevin Hernandez znów dał radę (najpierw w „The Sitter„). Rośnie nam gwiazda, byle tylko nie ugrzązł w stereotypach.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004