×

Mała wielka miłość Incredible Hulka i Yamadongi

No dobra, minęło sporo czasu odkąd widziałem te kilka filmów, które pasowałoby opisać, a to może dawać gwarancję na to, że nie będę się o nich za dużo rozpisywał zważywszy dziurawą pamięć, a i brak filmu, który w jakiś szczególny sposób wyryłby się w mojej pamięci.

Innymi słowy czas na kilka beznadziejnych recek, które w przeciwieństwie do napisów do PB mam czas pisać ;P

Incredible Hulk [Incredible Hulk, The]

W gruncie rzeczy nie wiem, dlaczego wziąłem się za oglądanie przygód zielonego monstera prosto z komiksu. Osobiście uważam go za najgłupszą z możliwych komiksowych postaci (choć nic o niej nie wiem) i samym tylko wyglądem odstrasza mnie od oglądania. Jakieś takie zielone nie wiadomo co – zawsze omijałem filmy i inne rzeczy dotyczące Hujka… Hulka. A tego nie ominąłem.

I okazało się, że to bardzo fajny film. No może nie aż tak bardzo bardzo, ale w niczym nie odstaje od ostatnich „Iron Mana” czy „HellBoya 2” i równie dobrze mi się go oglądało. A może nawet i lepiej. Bardzo to fajna rozrywka, choć jak dla mnie bez żadnych większych ambicji niż tylko bycie rozrywką. Wiadomo, sympatyczny człowiek, który nagle ma Moc i wszystko mu się pieprzy i w jednej chwili staje się prawie że bohaterem romantycznym.

To samo Bruce Banner (Edward Norton, do kórego już chyba nigdy się nie przekonam). Siedzi z dala od ukochanej w Brazylii czy innej Kolumbii i cieszy się, że od iluś tam dni nie nastąpiła transformacja. A gdy okazuje się, że jest szansa na uleczenie wraca do Stanów i tu dopiero jawi się jego największa siła, gdyż w obszarpanych gaciach i na bosaka przemierza ze trzy granice i bez większego problemu dostaje się z powrotem do USA ;P

O „Hulku” nie wiem nic na tyle, że nie wiedziałem nawet, że nie jest to kontynuacja ostatniego filmu Anga Lee. Jakieś przebitki z napisów początkowych utwierdziły nie w przekonaniu, że zakumałem o co chodzi w pierwszej części i spokojnie mogę oglądać dwójkę. A tu proszę, to nie była żadna dwójka. O konflikcie Nortona z twórcami filmu też dowiedziałem się po fakcie, no i w efekcie tego przyjdzie oglądać film jeszcze raz w wersji extended. Dobrze, że jest dobry.

Jak ktoś lubi ekranizacje komiksów to i ta powinna mu się spodobać. W zasadzie nie wyróżnia się niczym ani na plus ani na minus nie odstając od komiksowej średniej krajowej. Podobna historia, inny monster/superbohater/łotewer. Wystarczy przymknąć oko na spodnie, które nie ma wała, żeby się ostały po transformacji i można oglądać.

Duży plus za sympatyczne smaczki. Jest Stan Lee, bo ten jest ostatnio wszędzie, jest Lou Ferigno czyli najpierwszy ekranowy Hulk, jest też Robert Downey Jr. i wyprodukowane przez jego firmę (też się po filmie dowiedziałem) soniczne cosie, którymi chcieli rozwalić Hulka.

***

Mała wielka miłość [Expecting Love]

Komedia romantyczna made in Poland z amerykańskimi aktorami w połowie obsady i w większości mówiona po angielsku. Brzmi jak katastrofa i rzeczywiście niewiele do niej temu filmowi brakuje.

Ian Everson (Joshua Leonard; odkrycie miesiąca dokonane przeze mnie po filmie: toż to koleś z „Blair Witch Project”) jest młodym amerykańskim… no właśnie, kim on był? Prawnikiem? Biznesmenem? Łotewer? Nieważne. Ważne, że robi karierę i kosi kasę. Aż tu nagle dzwoni do niego dziewczyna z Polski, która twierdzi, że ma z nim dziecko i że na dodatek jest nieletnia i że w ogóle niewesoło. Ian wsiada w samolot i zaczyna się „Survivor: Polska”.

Nudziarstwo. Mało śmieszne, mało romantyczne, wysilone jakieś takie to granic możliwości. Inryga naciągana, rozwiązania sztampowe, całość przewidywalna – z trailera wyglądało, że będzie lepiej. Z trailera zawsze wygląda na to, że będzie lepiej. Całkiem sympatyczny początek szybko przemienia się w niezbyt wysilone żarty z polskiej rzeczywistości i konieczność patrzenia się na średnio atrakcyjnego aktora i słuchania drewnianego akcentu Agnieszki Grochowskiej. Bida z nędzą.

Choć oczywiście jest się z czego pośmiać. Siedzę w Warszawie niecały rok z przerwami, a sam bez niczyjej pomocy zauważyłem, że przez pierwsze pół godziny filmu wszystko dzieje się na jednej tylko warszawskiej ulicy. Jakby normalnie więcej nie mieli. A gdy się w końcu przenieśli gdzie indziej, to zaraz Asiek krzyczał: „Hej! Ale z dziećmi nie wolno wchodzić do biblioteki UW!”.

Wynudziliśmy się.

***

Yamadonga

Żeby nie było tak kolorowo, jeden Tollywood też obejrzałem ;P

Raja (NTR Junior) jest królem złodziei, choć to jego królowanie kończy się raczej na szumnej nazwie, bo choć kradzieży dokonuje zuchwałych to i tak musi dopłacać do złodziejskiego interesu. Raja w młodości kręcił się koło jednej laski, ale ich drogi się rozeszły. Po latach spotkali się w niezbyt sprzyjających dla niej okolicznościach – spędzała życie w roli Kopciuszka dla swojej wrednej rodziny. I może byłby jej Raja pomógł, gdyby nie ten szczegół, że wkurzył boga śmierci a ten sprawił, że Raja zginął i trafił przed oblicze gniewnego boga. Się dzieje, a co!

NTR-a po „Ashoku” lubię najbardziej z tych wszystkich Superstarów i innych Prince’ów, ale „Yamadonga” sprawił mu rysę na niepokonanym obliczu. Niby tutaj też wszystkich napieprza, ale po NTR-ze z „Ashoka” nie został nawet ślad. W „Ashoku” jak przypieprzył to ino się kurzyło, a tutaj strach, żeby se krzywdy nie zrobił, bo schudł w oczach ze dwa razy od stanu poprzedniego. No i coś za coś – tańczy jakby był z gumy, ale napieprza jakby nie jadł od miesiąca. Nieważne, że film jest komedyjką łotrzykowską, a nie nawalanką – jakieś standardy trzeba trzymać.

Z początku „Yamadonga” mnie wynudził, ale potem, gdy już zabrali głównego bohatera przed boskie oblicze zaczęło być zabawniej. Nie mam wątpliwości, że trzy razy lepsza zabawa jest, gdy zna się język telugu, bo zapewne smaczków w dialogach było multum (mimo wszystko to słychać 😉 ale bez znajomości języka wygląda na to, że to najsztuczniejszy film pod słońcem; no ale to tak specjalnie), a tak pozostało żyć w błogiej nieświadomości i cieszyć się intrygą rodem z „Igraszek z diabłem”. Tak, ta część science-fiction 😉 była najlepsza, bo już na ziemi to przynudzali.

I w ogóle obsada jakaś ten nie teges. Na ukochaną głównego bohatera wybrano jakąś taką hinduską wersję Weroniki Marczuk Pazury nawet sympatyczną, ale do pięt nie dorównującą innej takiej wrednej lichwiarce. Ta druga była najfajniejszą postacią w całym filmie. Wredna, ładna i zapadająca w pamięci.

Tak samo, jak i żenującą beznadziejne tłumaczenie piosenek. Ja nie rozumiem. Cały film przetłumaczony w porządku, a piosenki poniżej krytyki. Zbereźne, wulgarne, żenujące po prostu. Nie wypada w tak wulgarno-erotyczny sposób tłumaczyć piosenek z filmu, który powstał w kraju, gdzie szesnaście lat się zastanawiają nad tym czy pokazać w filmie pocałunek zanim go pokażą. Telugu nie znam, angielskich napisów nie sprawdzałem, ale idę o zakład, że oryginalne piosenki nawet w 1/3 nie są takie wulgarne. Spokojnie, odszczekam, jeśli mi ktoś udowodni, że się mylę. A na chwilę obecną te tłumaczenia psuły mi całą radość z seansu, która i tak jakoś specjalnie wielka nie była. Co „Ashok” to „Ashok”.
(685)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004