×

Sucker Punch, 5 Days of War, Ayan, Defendor

W związku z rosnącą liczbą filmów do zrecenzowania czas na moją ulubioną formę recenzowania, czyli na dwa słowa o kilku filmach, które to dwa słowa pewnie znów okażą się dwudziestoma dwoma słowami, a nawet dwustu dwudziestoma dwoma. Ten typ tak ma…

„Sucker Punch”

No i cóż, miałem taką fajną teorię, a tu włażę w filmografię Zacka Snydera i cała poszła w przysłowiowe pizdu. Jakieś sowy się wtryniły i już mi nie pasuje, że Snyder robi na zmianę filmy fajne i mniej fajne. Gdyby nie one, to właśnie byłaby kolej na film mniej fajny i wszystko by się zgadzało. „Świt…” – fajny, „300” – mniej fajny, „Watchmen” – wybitny w zasadzie, „Sucker…”… A na dodatek wiele wskazuje, że to chyba teoretycznie jego bardziej fajny film jest, bo choć „Legend sowiego królestwa” nie widziałem, to sądząc po zwiastunach następny „Man of Steel” zapowiada się na kupę.

EDIT:

gambit:
Cos chyba pomyliles, „man of steel”, najnowszy film snydera, to bedzie zarazem najnowszy superman, czyli tytul glosny. Ma wyjsc dopiero w 2013 roku, watpie wiec, zebym przegapil zwiastun, a juz na pewno taki, w ktorym widac cos na tyle, zeby moc stwierdzic, ze to bedzie kupa:)

Q:
I to pomyliłem się podwójnie, a nawet potrójnie 🙂 Jakiś tydzień temu się zdziwiłem, że Snyder robi „Man of Steel”, ale za chwile sprawdziłem, że to Superman, a film, o który mi chodziło to „Real Steel” z Jackmanem. Jak widać pamięć mam krótką, bo przez tydzień zapomniałem o tym wydarzeniu i znów się zdziwiłem – tym razem nie sprawdzając 🙂

KONIEC EDITA

Tak czy siak, Snyder po serii robienia filmów na podstawie czegoś tam, zrobił film na podstawie własnej mózgownicy i wyszło na to, że nie był to najmądrzejszy pomysł, a całość powinna się znaleźć w encyklopedii pod hasłem „przerost formy nad treścią”.

Oto do psychiatryka trafia młoda dziewczyna podpieprzona przez własnego ojczyma. Chcąc z psychiatryka uciec musi wykonać kilka questów, które łatwe nie będą, bo na krańcu każdego czeka jakiś wypasiony boss. Przeto werbuje do pomocy kilka psychicznych koleżanek.

Właściwie już po trailerach patrzyłem niepewnym okiem w kierunku filmu i tym razem przypuszczenia się potwierdziły. W „Sucker…” właściwie jest wszystko, co powinno ucieszyć widza (młode panny w kusych kieckach z wielkich karabinów strzelające do mecho-nazistów), ale niestety Snyderowi zamarzyło się doprawienie do tego XXI-wiecznej filozofii i zamiast prostej historii o laskach zabijających wszystko co się rusza, wyszło pseudointeligentne dzieło z badgajami, którzy na wszelki wypadek nie krwawią na czerwono.

Wizualnie się toto broni, choć wszechobecność grinboksów jest porażająca. Laseczki fruwają na sznurkach, animowane smoki zieją animowanym ogniem, a rozpierducha jest komputerowo-sztuczna. Może to lepiej w kinie wyglądało – nie miałem okazji się przekonać. Na smutnym 2D (w przeciętnej przekątnej telewizora) w zasadzie widać było każdy efekt specjalny.

No i ta lasia w roli głównej. Przy niej Steven Seagal to Marlon Brando. 6/10

***

„5 Days of War”

Dawno minęły czasy, gdy nazwisko Renny Harlin coś znaczyło w filmowym świecie. Teraz pozostaje mu się cieszyć, że po klęsce „Wyspy piratów” w ogóle ktokolwiek daje mu kasę na kolejne filmy. I trzeba też przyznać, że za to zaufanie oddaje solidną robotę, choć o filmach wybitnych mowy tu być nie może. Co najwyżej o filmach przyzwoicie dobrych.

W „5 Days…” Harlin opowiada historię stosunkowo nową. Oto korespondent wojenny przybywa do Gruzji w przeddzień wkroczenia do niej wojsk rosyjskich. Właśnie zaczyna się letnia olimpiada i interwencja w jakimś tam małym kraiku nikogo nie obchodzi. Nasz korespondent i jego wierny operator (pamiętny Jeff z „Couplinga”!) postanawiają pokazać prawdę o tym, czego są świadkami.

O filmie głośno było przez jakieś pięć minut, gdy polskie portale zastanawiały się, kto zagra w nim Lecha Kaczyńskiego. Śp. prezydenta zagrał Mr. Nobody, bo i była to rola pana w garniturze, który macha do zgromadzonego tłumu. Nie o tym bowiem jest ten film.

Film Harlina to kino akcji osadzone w wojennych realiach. Helikoptery fruwają, myśliwce plują pociskami powietrze-ziemia, czołgi rozjeżdżają samochody, bohaterowie uciekają przed kulami, a badguye zarzynają niewinne babcie. I jako kino akcji jest całkiem fajne i przyjemnie się to ogląda (o ile można przyjemnie zarzynanie babć oglądać…). Nikomu jednak nie powinno przyjść do głowy, żeby oglądać to jako film historyczny, bo choć do przedstawionego konfliktu doszło, a Szakaszwili pojawia się tu z twarzą Andy’ego Garcii, to cała historia opowiedziana została tylko z „jednego słusznego punktu widzenia” i nie ma tu miejsca na punkt widzenia drugiej strony konfliktu. A że Gruzini – jak mniemam, bo sprawdzać mi się nie chce – przyjęli ekipę filmową z otwartymi ramionami, a z ruskich bardzo łatwo zrobić szwarccharakterów to wyszło co wyszło.

Jeśli więc macie ochotę na kino akcji to zapraszam, ale jeśli chcielibyście się czegoś dowiedzieć o tym krótkim konflikcie, to poszukajcie sobie lepiej jakiegoś bezstronnego dokumentu. Jako kino akcji 7/10, a nawet zastanawiałem się nad 8/10, ale końcówka załatwiła na dobre taką ocenę.

***

„Ayan” aka „Veedokkade”

Nie, nie przestawajcie tu jeszcze czytać! Tak, to będzie recka tego paskudnego Kollywoodu, ale po niej, kto wie, może jeszcze będzie coś o normalnych filmach! ;P

Główny bohater filmu (Surya, znany Wam być może z mojej recki ;P zrzynki z „Memento”) jest sympatycznym przemytnikiem. Przerzuca przez granicę wszystko co się da, a co mieści się w gaciach. Stopniowo awansuje w swoim biznesie, aż w końcu na poważnie zajmuje się przemytem diamentów z Afryki. W życiu jednak nie może być tak łatwo i prosto. Jego konkurencja nie śpi i wkrótce będzie się musiał z nią rozprawić.

„Ayan” to kolejny z tych filmów, które gdybyście pytali, co obejrzeć z Kollywoodu, bo chcielibyście się ostatecznie przekonać, że tego nie da się oglądać 😛 to bym go Wam polecił. Oczywiście z nadzieją, że zmienicie zdanie. Nadzieją podsycaną tym, że to naprawdę sympatyczne kino z właściwie tylko jednym minusem, zresztą standardowym dla indyjskich produkcji – running tajmem, który jest tutaj stanowczo o przynajmniej pół godziny za długi.

Oczywiście oczy trzeba też przymknąć na sporo naiwności, z którymi tutaj mamy do czynienia, ale już to wystarczy do niezłej zabawy. Jest tu bowiem sporo bijatyk, parkourowych pogoni po budynkach, a także humoru, który – co rzadkie w Azji w ogóle – śmieszy. No i na plus zaliczyć też trzeba afrykańskie (kenijskie?) krajobrazy, które stanowią miłą odmianę dla kierunków indyjskich podróży filmowych. Do tej pory, z tego widziałem, jeśli zahaczali o Afrykę to tylko o RPA.

Nie mam wątpliwości, że cokolwiek napiszę, to i tak tego filmu nie będziecie oglądać 🙂 więc tylko z kronikarskiego obowiązku zaznaczam, że film mi się podobał i dodatkowo doceniam go za autoironię w postaci pokazanego mechanizmu kopiowania przez Indiowoody wszystkiego z zagranicznego kina, co da się skopiować. Ładnie to obśmiali, choć nie przeszkodziło im to w zrzynaniu z „Catch Me If You Can„. 7/10

Ach, i byłoby miło, gdyby więcej do filmów nie brali tego chorego na epilepsję montażysty, który zmontował „Ayan”.

***

„Defendor”

Przed komisją weryfikacyjną staje niejaki Arthur Poppington. 31 nagan, 18 pochwał, dwie na wniosek ministra Spraw Wewnętrznych Rosyjskiej Republiki Federacyjnej… wróć, to nie ta bajka. Na kozetce u psychiatry siedzi niejaki Arthur Poppington i opowiada, dlaczego zaatakował właściciela pralni. Szybko okazuje się, że ten poczciwy pracownik drogowy (Arthur, a nie właściciel pralni) w wolnych chwilach ubiera kostium superbohatera – Defendora – i nocami ratuje świat, wszechświat i kosmos. Wszechświat i kosmos to to samo?

Uwaga, będę fantazjował, bo nie mam żadnych dowodów na to, co za chwilę napiszę. Ot, nazwijcie to przeczuciem.

Oto niejaki Peter Stebbings napisał scenariusz. Uznał – słusznie zresztą – że wyszedł mu bardzo fajnie, świetnie wręcz. Tekst był pełen onelinerów, słownych żarcików, przewrotnych sytuacji, inteligentnego obśmiania superbohaterskich filmów/komiksów/łotewerów i niejednowymiarowych postaci. Stebbings tak się nim zachwycił – słusznie zresztą – że wpadł na pomysł, iż nie odda go nikomu. Po co dawać tekst jakiemuś reżyserzynie, który go nie zrozumie i pozmienia to, co w nim fajne? Najlepiej będzie jak sam się weźmie za reżyserię! Fajny scenariusz to przynajmniej połowa udanego debiutu reżyserskiego. Tak, Stebbings uznał, że sam ten film wyreżyseruje.

No i w tym tkwi problem „Defendora” (przynajmniej z mojego punktu widzenia). Autentycznie fajny scenariusz został spieprzony przez początkującego reżysera (doświadczonego aktora) i wyszedł film strasznie statyczny (tu pewnie nie pomógł budżet) i po prostu nudny. 5/10
(1204)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004