×

Filmowe narzekanie zbiorcze

Zebrało się parę filmów do zrecenzowania i czeka. I każdy z nich aż się prosti o moje standardowe utyskiwanie typu: kurna, film to trzeba od razu recenzować po obejrzeniu, a nie parę dni później, bo nic się już nie pamięta. Ale jest też bright side: zauważyłem, że jak je sobie spisałem w kolumnie jeden po drugim to większą ochotę na pisanie recek mam niż miałbym po jednym wybierać. Wot paradoks.

Dziś więc parę słów o filmach, o których wiele dobrego do powiedzenia nie mam. Niestety. Ostatnio coraz częściej mi się takie trafiają. Niektóre oglądam z premedytacją choć wiem, że powyżej czwórki nie podskoczą, inne w miarę starannie wyselekcjonowane okazują się nie być tym, czego się spodziewałem. Co począć, takie już selawi oglądacza.

No dobra, dość narzekania i czas na narzekanie 😉

Radio na fali [The Boat That Rocked]

Przykra sprawa, bo Richarda Curtisa darzę wielkim scenariuszowym uczuciem i uważam go za jednego z najlepszych scenarzystów na świecie. Pierdoły w stylu „Czarnej żmii”, której nigdy nie lubiłem (a może po prostu nie poświęciłem jej należnej uwagi; jakoś nie mam ochoty się przekonywać) mu daruję, ale te wszystkie perełki, które wypluł z siebie później są po prostu WOW. Tym bardziej przykro, że na film o łódce muszę ponarzekać. Mógłbym pominąć ją milczeniem i nie pluć na ulubieńca, mógłbym być nieobiektywny i przekonywać, że tak! trzeba to obejrzeć, bo jest świetne! ale jakoś nie potrafię. Widzę słaby film – pozytywnej strony mocy zobaczyć nie jestem w stanie nawet, gdy się wysilę.

„The Boat…”, który już po trailerze budził we mnie marne uczucia opowiada prawdziwą historię o czasach dość odległych, kiedy to u wybrzeży Wielkiej Brytanii pływały sobie (dosłownie oczywiście) pirackie rozgłośnie radiowe nadające od świtu do nocy tę przebrzydłą dla flegmatycznych angolskich ministrów rockową muzykę. Szczególnie na jednej z takich łajb zebrało się wybuchowe towarzystwo wszelakiej maści różnorodnych DJ-ów, którego wykurzenie z eteru wziął sobie na cel wydelegowany do tego członek rządu w osobie Kennetha Branagha z wąsikiem. A kiedy oręż prawny nie dał spodziewanych efektów sięgnięto po inny oręż.

Nie jest dobrze, gdy twócy filmu bawią się na planie lepiej niż widzowie efektu finalnego tej zabawy. I „The Boat…” jest koronnym przykładem tej tezy. Nie mam wątpliwości, że członkowie ekipy filmowej i obsady mieli wspaniałą zabawę podczas kręcenia filmu. Curtis zebrał pod swoje skrzydła po raz kolejny swoich ulubieńców pokroju Billa Nighy i Rhysa Ifansa i pozwolił im wariować na planie podczas wcielania się w kolorowe i zwariowane postaci. I nie wiem, może za bardzo zatracili się w tę frajdę z zabawy w kino i zapomnieli, że oni nie dla siebie ten film kręcą, czy może nie dało mimo ich wysiłków nic lepszego z tego skręcić – tak czy siak wyszedł z tego za długi i zbyt słaby film, żeby było się czym podniecać. I trochę dziwne też, że o tej prostej zasadzie: kręcisz nie dla siebie tylko dla innych, więc przestań się bawić; nie przypomnieli Curtisowi Brannagh i występująca w małej rólce Emma Thompson, którzy na swoim koncie już zaliczyli przynajmniej jeden taki epizod, który nie wypalił. Mowa of koz o „Wiele zachodu o nic”, kiedy to balangowali sobie we Włoszech i imprezowali co wieczór popijając lokalne wino zapominając, że film mają kręcić. Wyszło to samo co w przypadku „The Boat…” – wspaniała obsada, niby wszystko lekkie łatwe i przyjemne, a mimo to jak człowiek zaczął ziewać to do napisów nie skończył.

Nie jest to oczywiście film od początku do końca „zwalony”, bo jednak fachowcy się wzięli za zrobienie go, ale niestety zawodzi wszelkie oczekiwania i jak na możliwości Curtisa i spółki jest po prostu słaby. Gdzie się podziały wspaniałe dialogi, którymi Curtis uwodził mnie przez kilka ostatnich swoich filmów? Nie mam pojęcia. A przecież spokojnie mogłyby uratować ten chaos i pozostawić mnie w lepszym samopoczuciu po seansie. Niestety, curtisowskich dialogów tu zdecydowanie zabrakło i starczyłoby palców jednej ręki, żeby je policzyć. A atutów film ów miał za mało, żebym dał mu więcej niż 3+(6). Znani i lubiani aktorzy charakterystyczni, fajna muzyka i znakomity Branagh – to w zasadzie wszystko co dobre w tym filmie. A to za mało.

***

Zamieć [Whiteout]

A tutaj na odwrót. Znaczy się w kwestii: trailer -> film. Po obejrzeniu trailera stwierdziłem, ze to będzie absolutny QL, natomiast po obejrzeniu filmu trzeba z przykrością stwierdzić, że jest to jednak absolutna QPA. Aczkolwiek zmusił mnie do jakiegoś tam wysiłku po seansie oprócz narzekania po próżnicy. Trochę poszperałem w sieci (nie za długo jednak, ze dwie minuty może), by nasycić swoją ciekawość – czy w komiksie (pardon: graficznej powieści) na podstawie którego powstał ten film również nic ciekawego nie widać, gdy już dzielna pani marszal federalny wejdzie pod prysznic. Nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie i pozostałem jedynie z widokiem zaparowanej kabiny prysznicowej z Kate Beckinsale w środku. Swoją drogą nie wiem, co ona taka wstydliwa. Młoda świeciła biustem tu i tam („Uncovered” np.; bardzo adekwatny tytuł…), a teraz kiedy włożyła w swoje ciało tyle różnej pracy to się go wstydzi. Przecież to ku dobra kina by było! A tak to:

Antarktyda. Tuż przed wylotem do domu na głębokim zadupiu tego uroczego kontynentu znalezione zostaje ciało. Sprawa jest o tyle poważniejsza, że zgodnie z tym, co słyszymy z ust bohaterów wygląda na to, że jest to ofiara pierwszego morderstwa ever popełnionego na Antarktydzie. I choć niektórzy sugerują pani marszal, że nie ma co śledztwa przeprowadzać, bo utkną tu na czas trwania polarnej nocy (czy co to tam jest, nie znam się na geografii aż tak; w każdym bądź razie ciemno przez pół roku :P), to jednak gnębiona ponurymi wspomnieniami kobieta postanawia rozwiązać zagadkę.

Słowo „zagadka” to nieco na wyrost jest, bo jego użycie sugerowałoby jakiś zajebisty twist na koniec, a tutaj takiego brak. Znaczy jest, ale jeśli kogokolwiek zdoła zaskoczyć, to się zdziwię. Oczywista, wszystkiego od razu nie wiadomo i dość długo się to nie zmienia, ale to nie kwestia świetnego scenariusza tylko faktu, że tak naprawdę może chodzić o dosłownie wszystko i domyślenie się prawdy przed czasem wymagałoby sprawnego strzelania. Za to moment, w którym powinno paść „o ja pierdzielę! ale akcja” nie pozostaje nic innego jak skwitować: „phi, wiadomo”.

Ostatecznie jednak brak zaskoczenia i twista nie byłby aż tak dotkliwy, gdyby zniknął on w pełnym akcji filmie, w którym dzieje się tak wiele, że aż trudno wzrok od ekranu oderwać. Wot, gdyby było to sensacyjne widowisko nawet i pozbawione fabuły, ale przynajmniej wypełnione efektownym łubudu. Niestety. Sceny akcji ograniczają się do pogoni na sznurku w śnieżycy przy minus pięćdziesięciu stopniach, ewentualnie do pogoni nie  w śnieżycy. To wszystko, Dużo tu scen, w których nie dzieje się absolutnie nic, a którym towarzyszy muzyka taka jakby co najmniej za chwilę miało dojść do wybuchu nuklearnego. No i te śmiechowe retrospekcje z Miami… Czego to scenarzyści nie wymyślą, żeby wytłumaczyć motywy zachowania swoich bohaterów.

Dwoma słowami: przeciętne filmidło. Filmidło, które może i dostałoby ciut wyższą ocenę, gdyby nie to, że spieprzyło taki fajny zwiastun! 2(6)

***

Ratatuj [Ratatouille]

Dobrze już wszyscy wiecie, że nie lubię animków. A na pytanie: to poch je oglądam, odpowiadam: bo Asiek miał ochotę na animki. No to przecież nie ucieknę do Suazi, żeby tylko się wyłgać od oglądania. A poza tym akurat co do „Ratatuja” miałem pozytywne przeczucia i nadzieję, że przypadnie mi do gustu, Bo przecież nie jest tak, że wszystkie animki mi się nie podobają. Kilka dostąpiło zaszczytu spojrzenia na nie łaskawszym okiem z mojej strony. Ba.

Obdarzony znakomitym smakiem i talentem kulinarnym szczur zupełnym przypadkiem ląduje w podupadającej na sławie po śmierci swojego szefa kuchni-założyciela restauracji. Tam pomaga nieopierzonemu adeptowi kuchni w podbiciu serc paryskiej klienteli.

Well, straszna bzdura. To kreskówka, wiem, ale pomysł, żeby ze szczura zrobić szefa kuchni to doprawdy jakichś nagród jest godzien. Wszystko dlatego, że cool gra słów z tego wyszła, bo innego powodu nie widzę. OK, OK, nie tę miarę co trzeba przykładam do oceny tego filmu, ale really, dziwię się, że ktoś to kupuje. A przynajmniej w tym wydaniu. No bo przecież sam szczurek choć sympatyczny, to jednak nijak nie pasuje do wielkiej życiowej metafory: jeśli o czymś marzysz to jesteś w stanie to osiągnąć no matter what! Wciskać dzieciom takie głupoty… I jeszcze biedne nie mają się nawet z kim utożsamić, bo przecież nie będą się ze szczurem utożsamiać, ani z debilnym głównym ludzkim bohaterem, który postacią jest bardzo okropnie beznadziejną i niegodną żadnego politowania. Co najwyżej kopa w dupę.

A już pomysł sterowania bohaterem przez pociąganie go za włosy………

A tak, żyłka mi pękła 😉 2+(6)

***

Odlot [Up]

Dobrze już wszyscy wiecie, że nie lubię animków. A na pytanie: to poch je oglądam, odpowiadam: bo Asiek miał ochotę na animki. No to przecież nie ucieknę do Suazi, żeby tylko się wyłgać od oglądania…

Bożesztymój. Nie chciałbym za żadne skarby być rodzicem, który zawlókł na to swoje dziecko do kina, a potem po seansie stanął przed koniecznością odpowiadania na pytania typu: przecież byłem grzeczny, czemu mnie na to zabrałeś?

Bohater „Odlotu” przeżył swoje życie nie do końca tak, jakby miał na to ochotę. Cóż, zdarza się. Miały być dalekie podróże, kończyło się na kapciu złapanym podczas powrotu z weekendu na wsi. I kiedy już kostucha powoli będzie się zbierać do pukania do jego drzwi, za to pukanie bierze się też pucołowaty chłopczyk z sąsiedztwa. Wyczucie czasu ma dobre, bo nasz bohater akurat bierze cały swój dom w troki i wylatuje w nieznane niesiony ogromem kolorowych balonów, którymi do tej pory handlował. Witaj, przygodo!

Nie ma to jak wziąć dzieciaka na kreskówkę, a zaserwować mu dramat obyczajowy. A potem media obwieszczą, że to filmy są odpowiedzialne za młodocianą przemoc. I bym się wcale nie zdziwił, gdyby jakiś małolat zaczął mordować po tej traumie, która miała być zabawą, a skończyła się rysunkową wizytą na kozetce u psychoanalityka.

„Odlot” to kolejny (po powyższym „Ratatuju”) bajkowy i banalny morał ubrany w ryzykowną formę. I o ile „Ratatuja” jeszcze można bronić tym, że to przecież rysunkowe jest, wszystko może się zdarzyć, a ty Q jesteś drewniak, że tak poważnie to traktujesz, to już „Odlot” zamiast w rysunkowej formie powinien być podany tylko i wyłącznie w wersji aktorskiej z Krzysztofem Zanussim za kamerą. Wtedy by do kina poszli ci dwoje co to lubią, a dzieciństwo wielu pozostałoby spokojne, kolorowe i przyjemne.

No ale co ja tam wiem, jak ja z sześć razy podczas oglądania „Odlotu” przysnąłem… 2(6)

***

OK, to nie wszystko na co chciałem ponarzekać, ale może już starczy, bo jak zwykle. Miało być w dwóch słowach, a skończyło się jak zawsze.
(925)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004