×

Jest taki film…

Marzenia się spełniają. W końcu i mnie ktoś zaprosił do jakiegoś blogowego łańcuszka <jupi> ;P

Idea łańcuszka jest prosta. Cytując za wywołującą mnie do tablicy KAnusią: „podać minimum 5 filmów, które wywarły na nas silne wrażenie, odcisnęły jakieś piętno, lubimy do nich wracać, zamieszały nam w głowie, uważamy, że są cenne i warte rozpropagowania”.

Generalnie więc chodzi o kolejny odcinek „Projektu 1000” 😛 i szkoda nie skorzystać z okazji w tym moim powolnym rajdzie do 1000 recenzji. Pytanie tylko czy to, co napiszę niżej nada się jako policzenie jako recenzja?

No co? Bez przydługiego wstępu o niczym nie byłoby widać, że to moja notka.

I choć dziewczyny, które łańcuszkowały przede mną starały się podać jakieś zapomniane przez świat produkcje z gór Tybetu, to ja raczej nie będę tak ambitny. Aczkolwiek zgadzam się z tym, że nie ma sensu pisać o filmach, które wszyscy znają. No chyba, że jakoś wyjątkowo wpłynęły na życie. Tak więc niżej znajdziecie kilka tytułów, które pewnie znacie, aczkolwiek wg mnie zasłużyły (nie wszystkie) na większą karierę niż udało im się zrobić.

Angus – Jezusie, tak dawno go oglądałem ostatni raz, że nie wiem co o nim napisać AAAAAA. Angus jest sympatycznym grubaskiem, który dobrze się uczy i po cichu wzdycha do szkolnej piękności (Ariana „Gdzie moja szyja” Richards, znana z tego, że goniły ją kiedyś dinozaury). Jak to jednak z sympatycznymi grubaskami bywa – zawsze znajdzie się jakiś chojrak w kurtce miejscowej drużyny sportowej, który okazuje się zwykłym [peeep]. A z takimi nie jest łatwo, gdy do pomocy ma się tylko drugą prześladowaną sierotę, a samemu jest się chłopcem płochym, delikatnym i nieskrzywdzącomusznym.

Niejeden film mógłby pozazdrościć obsady tej młodzieżowej komedii z punk-rockowym soundtrackiem pełnym kawałków Green Day, Weezera itp. Znaleźć w niej bowiem można aż trójkę laureatów Oscara Kathy Bates, Georgea C. Scotta oraz Ritę Moreno. Oprócz nich można w „Angusie” też znaleźć świetny uniwersalny scenariusz, kilka śmiesznych żartów i tyle samo wzruszających momentów, które pewnie jakoś tam do swojego życia odnieść można mniej lub bardziej. Ja tam kupę rzeczy odnośnie samego siebie kiedyś znalazłem i pewnie dlatego tyle razy widziałem ten film – lubię jak sobie mogę pooglądać coś o sobie. Dlatego też pamiętam o nim do dzisiaj, choć myślę, że teraz by takiego wrażenia na mnie nie zrobił, bo jednak kiedyś byłem trochę inny. A teraz mam inne schizy, jak każdy 🙂 A zresztą, lubię takie ckliwe filmy i nic na to nie poradzę. Kombinacja zaserwowana przez „Angusa” była więc dla mnie zabójcza (lubię Green Day) i myślę, że spokojnie ze trzydzieści razy go widziałem.

Maj fejwrit song z „Angusa” (dla odmiany nie GD ;P) – Peter Gabriel „Washing of the Water”:

Dobra, ktoś mnie zdenerwować chce. Muszę sam uploadnąć, bo uploader zabronił umieszczania kawałka gdziekolwiek. Nieużyte to takie, że nie wiem…

Peter Gabriel – Washing of the Water

Więcej czadu – Jeszcze wyjdzie, że jestem strasznie monotonny – drugi film i identyczne kryteria doboru, jeśli chodzi o umieszczenie filmu na liście moich ulubionych. Młody outsider (tym razem nie grubasek, ale dla odmiany nieśmiały Christian Slater vel Harry Twarda Pała), brak przyjaciół, sporo śmiesznych rzeczy i tyle samo rzeczy smutnych. Plus piosenki Leonarda Cohena, które także lubię. Oto w zarysie fabuła „Więcej czadu”, idealnego chyba filmu dla wszystkich wchodzących w stan dojrzewania, bo potem to już niekoniecznie. Zresztą, kto wie, w każdym znajdzie się zapewne ochota na trochę buntu wobec otaczającej rzeczywistości – w przypadku „Więcej czadu” – przeciwko gópim nauczycielom, którzy pozbywają się ze swojej szkoły średniaków, tylko po to, żeby brylować we wszelkiej maści rankingach.

No ale, o „Więcej czadu” można pisać wiele, a i tak wszystko sprowadza się do faktu, że zawsze chciałem, aby do mojego ogródka przyszła Samantha Mathis i zdjęła sweterek… 🙂

Kasetę z „Więcej czadu” skatowałem w magnetowidzie niemiłosiernie, ale podobnie jak i Angusa, nie wracałem do niej od dawna. W przeciwieństwie do muzyki Leonarda Cohena, na którą jednak mam chyba szlaban, bo Asiek nie lubi smętów. C’est la vie. Nie masz dziewczyny – marzysz, żeby Samatha Mathis zdjęła w Twoim ogródku swój sweterek; masz dziewczynę – marzysz, żeby sobie w spokoju posłuchać Leonarda Cohena…

No i proszę, łańcuszek skłania do wielu filozoficznych przemyśleń 🙂 A sam „Więcej czadu” przydaje się od czasu do czasu, żeby rzucić niezrozumiałym przez nikogo tekstem, gdy ktoś zaczyna człowieka denerwować. „Co robisz?”, „A nic. Siedzę sobie całkiem nagi, tylko z obrączką na ptaku, żeby mi nie opadł”… 😀

Choć najbardziej kultowa to dla mnie ta scena:

Pulp Fiction – Zrobiło się za smętnie i intymnie. Poza tym myślałem, że się do 15-ej wyrobię z tą notką, a tu dupa. No to czas na coś mało odkrywczego, coś co każdy zna i coś, o czym tylko jedno zdanie.

Piszę o PF, bo wczoraj odkryłem, że wywarł na mnie wrażenie, które raczej będzie towarzyszyć i do końca życia. I choć nicka mam takiego jakiego mam, to nie ma co tego analizować, bo jeśli mam być szczery, to usnąłem podczas pierwszego oglądania PF, więc jak tu jakiekolwiek wnioski wysnuwać? 😛 No dobra, teraz uważam ten film za genialny, ale wtedy usnąłem. No ale ja nie o tym, a znów odbiegam…

Wczoraj zmywałem gary (rzadko mi się zdarza, żeby nie było, że robię z siebie aniołka czy coś) i znów sobie o czymś przypomniałem szorując brudną od przyległego tłuszczu nalewkę, której nie mogłem doczyścić za chiny ludowe. Otóż zmywanie takich brudów idzie o wiele prościej, gdy sobie człowiek wyobrazi, że jest Julesem albo Vincentem i szoruje samochód z mózgu Marvina. Od razu można się poczuć takim zabójczo cool, co pomaga szybciej zmywać gary.

Rykoszet – Niedawny telewizyjny seans późną nocą przypomniał mi, jaki to jest zajebisty film. Tuż przed nim poczytałem reckę na Gazecie i ze zdziwieniem wyczytałem, że to słaby film i że coś tam i coś tam. Gazetom nie można wierzyć.

Z grubsza założenie jest takie, że z Denzelem Washingtonem nie ma słabych filmów. Pewnie na upartego by się jakiś znalazło, ale mnie się tego nie chce słuchać i obstaję przy swoim. A że w „Rykoszecie” gra Denzel, to nie ma siły, żeby był to zły film. Partneruje mu do tego Kevin Pollack, którego bardzo lubię i John Lithgow, którego nie lubię, ale który w rolach czarnych charakterów sprawdza się wybornie („Cliffhanger”, „Footloose”).

„Rykoszet”, choć nakręcony w 1991 roku, to jest kwintesencją policyjnych buddy-movie z lat osiemdziesiątych. Ciężar prowadzenia akcji został tu co prawda przeniesiony z kumpla gliny/kumpla gliny na dawnego glinę/wkurwionego badguya, ale wciąż. I jak w każdym porządnym kinie sensacyjnym z lat osiemdziesiątych jest tu pełno akcji i jeszcze więcej genialnych onelinerów typu:
– Jesus Christ!
– Almost.
(bez filmu nie jest tak genialnie, wiem).

A do tego wszystkiego dochodzi sporo twistów w teoretycznie prostej fabule o zemście. Oto odważny policjant dokonuje aresztowania bardzo groźnego kryminalisty. Policjant zostaje asystentem prokuratora generalnego, a kryminalista ląduje w więzieniu, gdzie zaczyna liderować kilku wściekłym Aryjczykom. W końcu zwiewa z pudła i postanawia zrobić swojemu (nie)przyjacielowi prokuratorowi piekło. I to piekło robi.

Tyle, że prokurator, cytując za Axelem Foleyem „nie zawsze był praworządny, w dzieciństwie łamał czasem prawo” i ma ciekawych kumpli w postaci Ice T, to i z piekłem sobie poradzi w efektowny sposób. Klasyka.

Rykoszet przycięty do samych onelinerów (spoilery):

Dobra, nikt nie ma wątpliwości, że mógłbym tak długo, ale ograniczę się do pięciu tytułów, a tym piątym będzie…

Ale najpierw przerwa na inteligentną dyskusję, która przerwała mi proces tworzenia tego wpisu:

A teraz wracamy do sedna:

Pojedynek oszustów – „Hey, Minoso!” 😀

Gabriel Caine (James Woods bez skarpetek, zawsze mnie to denerwowało nie wiedzieć czemu w zasadzie; choć nie jestem 100% pewny czy to w tym filmie akurat 🙂 ) zostaje wypuszczony z więzienia i od razu wyrusza do miasteczka Diggstown, którym trzęsie pewien skurczybyk (Bruce Dern). Postanawia mu utrzeć nosa i zakłada się z nim, że znajdzie boksera, który w przeciągu 24 godzin pokona dziesięciu bokserów z Diggstown, wyznaczonych przez ww. skurczybyka. A że to bokserskie miasteczko, to na przeciw wyznaczonego przez Caine’a Roya Palmera (Louis Gossett Jr.) staje dziesięciu prawdziwych byczków.

„Con movie” w najlepszym wydaniu. Każdy nabiera każdego a na końcu piękny twist wieńczący genialnie rozrywkowy film pełen niezapomnianych i śmiesznych sytuacji oraz Heather Graham w gumiakach. No i kolejny mój były ulubiony aktor – Gossett Jr. Ani chwili nudy, zwrotów akcji dużo, ale nie do wyrzygania, no i ta końcówka… Ach, ach, ach.

Polecam na rozluźnienie, rozrywkę i dobrą zabawę. Że ten film nie ma miana kultowego nawet i w Chinach, to ja się niezmiennie dziwię.

Starczy. I co teraz? Powinienem wyznaczyć pięć osób do kontynuacji łańcuszka? Dobrze:

Krystyna Janda
Katarzyna Zielińska
Max Cegielski
Rafał Stec
Dr. Ewa 999

;)))))
(780)

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004