Niezmiernie trudno jest oceniać najnowszy film Kathryn Bigelow „na ocenę”. Trudno mu zarzucić, żeby nie trzymał w napięciu, był źle zagrany, czy nie opowiadał interesującej, a przede wszystkim aktualnej historii. Cóż z tego, skoro finalnie nie odpowiada na żadne pytania? Nie dowiemy się z niego nie tylko ważnych rzeczy, ale też chociażby tego, czy synkowi Rebekki Ferguson udało się w końcu zbić gorączkę. Na dobrą sprawę nie wiadomo nawet czy został przyjęty do pediatry. Recenzja filmu Dom pełen dynamitu. Netflix.
O czym jest film Dom pełen dynamitu
Dzień jak co dzień w amerykańskiej bazie na Alasce. Wydaje się, że wszystko znów będzie nudne jak zawsze, aż tu nagle pip, pip, w stronę Ameryki leci rakieta z głowicą nuklearną. Wszczęty zostaje alarm, poderwani na Zooma zostają wszyscy święci. Prezydenta póki co nie ma, ale większość najważniejszych w takiej sytuacji osób gotowe jest podejmować decyzje, bądź chociażby rekomendować, co w takiej sytuacji należy zrobić. Po pierwsze, można rakietę zestrzelić. A nawet trzeba. To zadanie żołnierzy ze wspomnianej już bazy na Alasce, którzy nadzorują rakietową tarczę antybalistyczną. Po drugie, trzeba w 20 minut zdecydować, co robić. Odpowiedzieć nuklearnie czy poczekać, bo jeden nierozważny ruch może kosztować koniec cywilizacji, jaką znamy.
Zwiastun filmu A House of Dynamite
Recenzja filmu Dom pełen dynamitu
Osiem lat kazała nam czekać na swój kolejny film Kathryn Bigelow. A niektórym to i trzynaście, bo można było przeoczyć nakręcony przez nią Detroit. W końcu uznała, że ma coś do powiedzenia w aktualnym i nośnym temacie zagłady termojądrowej. Chcemy czy nie chcemy, po raz kolejny żyjemy w epoce, w której bombę atomową odmienia się przez wszystkie przypadki, a zagrożenie jej użyciem jest bardziej realne niż przed dajmy na to pięcioma laty wybierając zakres z dupy. Planeta przerabiała to już parę razy w swojej historii i można zaryzykować stwierdzenie, że pomimo upływu 80 lat od testu Trinity, niewiele się w tej sprawie zmieniło poza technologią. Z zagadnieniem tym wiążą się te same dylematy moralne, zagrożenia i możliwe rozwiązania, co zawsze. I nawet ten war room z filmu Bigelow nie różni się jakoś zasadniczo bardzo od tego, co można było oglądać w finalnie dużo ciekawszych moim zdaniem Grach wojennych z 1983 roku.
A wcale tak nie musiało być, czego dowodzi pierwsza część netfliksowej opowieści, której główną bohaterką jest pani kapitan rezydująca w mieszczącym się w Białym Domu pokoju dowodzenia. Bo musicie wiedzieć, że film Bigelow podzielony jest na trzy części, z których każda opowiada tę samą historię z innego punktu widzenia. No i ta pierwsza to największa laska dynamitu, jaką zaserwuje przez niecałe dwie godziny czasu trwania dramatu pani reżyser. Głównie dlatego, że choć pozostałe dwie części również ogląda się z zainteresowaniem, to tutaj wszystko jest nowe, wszystko jest interesujące, niczego się tu nie odgrzewa. Akcja płynie więc wartko przed siebie, uruchomione zostają procedury, można obejrzeć, jak wyglądałaby taka sama sytuacja w rzeczywistości (autorzy filmu zaklinają, że wszystko jest tu zgodne z prawdą – Pentagon uważa inaczej), a wszystkiemu towarzyszą typowe dla tego typu opowieści dylematy z gatunku: czemu ona została wyselekcjonowana do zamknięcia w bunkrze, może nie ma co naciskać guzika, bo może to tylko jakaś pomyłka, nie wolno nam dzwonić, ale przecież muszę zadzwonić do męża, żeby jechał z dzieckiem jak najdalej od terenów zamieszkałych.
No a potem następuje cliffhanger i akcja zostaje wyzerowana. Jeszcze o tym nie wiemy, ale przy okazji ujrzeliśmy największą słabość Domu pełnego dynamitu w pełnej krasie. Uważam bowiem, że jeżeli decydujesz się na ten zabieg rodem z serialu, to sama siebie obligujesz do usatysfakcjonowania widza odpowiedzią na zadawane przez niego pytania. Wiele pytań. Nie ma tak, że w 40 minucie filmu coś ucinasz, a w 110 dalej jest ucięte. Śmiem twierdzić, że gdyby opowiedzieć to wszystko linearnie i zostawić te same pytania otwartymi, efekt byłby dużo lepszy. No ale tego się nie dowiemy.
Trudno się więc dziwić, że film Bigelow dzieli widzów. Jedni krzyczą o arcydziele, drudzy o kapiszonie, a trzeci drwią, że tym, którym film się nie podobał, oczekiwali pewnie strzelanin i scen akcji. Według mnie to głupie argumenty i zaklinanie rzeczywistości pod tezę, bo akcji akurat Domowi nie brakuje, tak samo jak i napięcia. Nawet jeśli zarzucony terminologią wojskową widz może oczekiwać jakiegoś efektownego oddechu, to jednak tak samo bzdury gadają ci, którzy twierdzą, że film Bigelow jest nudny.
Nie jest nudny. Finalnie jest filmem o tym, że od zagłady jądrowej tak naprawdę nie dzieli nas nic. Wystarczy, że ktoś będzie miał słaby dzień i naciśnie nie to co trzeba zakrzykując: a jebać to! I już, po wszystkim. Jest też filmem o tym, że nikt nie zapowie w Pytaniu na śniadanie, że kochani, otrzymaliśmy właśnie informację, że koło południa polecą w naszą stronę rakiety. One wezmą i po prostu polecą. Jak również jest filmem o tym, że na anihilację nie da się przygotować. W rozgorzałej właśnie dyskusji o tym, czy obrona antybalistyczna jest skuteczna na 50 czy może na 100 procent i tak ważniejsze jest to, że rakiety przechwytujące trzeba oszczędzać i nie można z nich walić do jednego pocisku aż do skutku. Bo co, jeśli za chwilę poleci 100 innych rakiet? To wszystko tak naprawdę błędne koło i matnia, z której nie ma dobrego rozwiązania. Bigelow o tym wie, ale wiedział już o tym również Joshua w 1983 roku i nie trzeba było robić nowego filmu. Bo co? Bo nic. Jak śpiewał klasyk: „wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest”.
PS. Jest to również film o tym, że ruskie zawsze podejmują decyzję z kieliszkiem Stolicznajej w ręku. A także o tym, że Amerykanie dalej wierzą w to, że ruskie są normalne, da się z nimi dogadać i jak coś obiecają, to naprawdę wierzą w to, że obietnicy dotrzymają. No ale można zrozumieć, czemu Bigelow raczej stara się uniknąć tego wątku, bo wie, że tutaj na bieżąco nie będzie. Z atomówką trochę jednak łatwiej niż z ruskimi w amerykańskim kinie.
PS2. Chętnych na obejrzenie ciekawszych filmów o nuklearnej zagładzie zapraszam do Weekendu z nuklearnym Holocaustem. Jak również po sięgnięcie do siódmego odcinka niedawnego serialu Paradise, przy którym Dom pełen dynamitu przypomina troszeczkę odcinek tefałenowskiej dokudramy.
(2652)
Ocena Końcowa
6
w skali 1-10
Podsumowanie : Kiedy w stronę Chicago niespodziewanie zostaje wystrzelony pocisk jądrowy, na reakcję pozostaje już tylko 20 minut. Kathryn Bigelow krytykuje przygotowanie Stanów do wojny jądrowej, realistycznie pokazuje, jak będzie wyglądać zarzewie konfliktu jądrowego, a także nie raczy odpowiedzieć na żadne pytanie, bez odpowiedzi na które widz zmuszony zostaje do zadania dramatycznego pytania: WTF?
Podziel się tym artykułem:

Mi się wydaje, że największy problem z tym filmem jest taki, że jest on całkowicie nierealistyczny. Rakieta jest wystrzelona gdzieś z Pacyfiku i leci na Chicago. Dlaczego akurat tam, skoro jest o wiele więcej celów bliżej wybrzeża? Czas lotu to wszystkiego około 20 minut. Może i tak, jak to rakieta hipersoniczna, ale też nic na to nie wskazuje.
Ale najgorsze, że cały system obronny USA sprowadzony jest do wystrzelenia dwóch rakiet, z czego jedna się zepsuła, a druga nie trafiła. Poza tym chaos decyzyjny, bałagan i niemoc, w sumie jak u nas 🙂
I w ogóle nie rozumiem tego wątku z tą wybraną ocalałą. Nie był w ogóle potrzebny.
O dwie rakiety rozgorzał spór pomiędzy twórcami filmu a Pentagonem, który przekonuje, że system antyrakietowy zapewnia 100 proc. celności. Innych rzeczy się nie czepiali, więc może z realizmem nie jest tak źle. Nie znam się :).
Tak po prawdzie system rakietowy został sprowadzony do ludzi, co z grubsza się zgadza. Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. Ktoś krzyknął „Sprawdzam!” i puścił psy wojny.
Jak go oglądałem, jakoś tak zacząłem go porównywać do Karmazynowego przypływu. Może chodzi o podjęcie decyzji czy wystrzelić głowice?
Jeśli miałbym wybrać, który film obejrzeć drugi raz – Dom pełen dynamitu vs Karmazynowy przypływ – zdecydowanie wolę Karmazynowy przypływ.
A jeżeli ktoś nie oglądał żadnego z nich? To też Karmazynowy przypływ!
Ocena Domu.. ja dałbym 5/10 🙂
Muszę sobie powtórzyć „Karmazynowy przypływ”, bo w sumie widziałem tylko raz i mi się nie podobał :). Choć też wybrałbym Karmazynowy, bądź co bądź Tarantino tam ze dwa zdania dialogów dopisał.