Trwa wojna koreańska. Garstka żołnierzy z północy i południa trafia do spokojnej wioski w górach, w której nikt nawet nie słyszał o rozpoczętej wojnie.
Przeprowadzam się do Korei Południowej. Piękny to kraj sądząc z filmowych krajobrazów, a dodatkowo świetne kino tam kręcą. Co film to perełka. Pewnie trafiają się i tam jakieś bzdety, ale ja jeszcze na żaden nie trafiłem. A nie, przepraszam, pierwsze pięć minut „100 Days with Mr Arrogant” zapowiadało się poniżej krytyki. No, ale to komedia, a ja za skośnymi komediami nie przepadam i raczej nie mam zamiaru zacząć.
Zaczyna się „Welcome…” z grubej rury, a początkowa scena zapowiada powtórkę z „Brotherhood of War”. Kule śmigają, a żołnierze krwawią i tracą kończyny. Szybko jednak klimat się zmienia diametralnie, a widz zaczyna się uśmiechać, a z czasem nawet głośno śmiać. No przynajmniej widz Quentin tak miał. Co się uśmiał to jego, choć ciężko „Welcome…” komedią nazwać. To po prostu sympatyczny i optymistyczny film.
Jak już do tego przyzwyczaiła kinematografia koreańska, wszystko nakręcone jest na najwyższym poziomie. Piękne zdjęcia podkreślające krajobrazy kipiące zielenią są największą zaletą (obok scenariusza) tego filmu. Scena polowania na dzika choć trąci komputerem to jednak zwala z nóg wykonaniem. Klasa światowa. A co po stronie minusów? Jak zwykle, gdy w azjatyckich filmach pojawiają się amerykańscy aktorzy to są to przeważnie aktorzy marni – dokładnie tak było też tutaj. No i końcówka też jest za bardzo nerwowa i przesadzona. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to świetny film z może trochę zbyt łopatologicznym przesłaniem, ale cóż to przeszkadza, gdy wykonanie jest najwyższej jakości.
PzS: 5(6)