×

(BEZ)SEN(SOW)NA NOTKA

„… ale do dziewczyn trzech pijanych, wciąż jeszcze nie przychodzi sen…” Jestem jeden, nie jestem pijany i nie jestem dziewczyną, ale do mnie też nie chce ta cholera przychodzić. Nawet tą najłatwiejszą do „uzyskania” przyjemnością nie mogę się cieszyć już od kilku lat – kiedy ja się tak naprawdę wyspałem to nie wiem. Teraz jest ok, swoje odespałem, ale to nie to co kiedyś, kiedy leżenie w łóżku sprawiało mi przyjemność. Budziłem się, wiedziałem, że mogę leżeć i leżałem sobie, zasypiałem albo i nie i było fajnie. A teraz. Budzę się, wstaję, koniec. A w nocy do późnych godzin po północy sen nie chce przyjść i wiercę się, rzucam po łózku i zasnąć nie mogę. Oczywiście, gdy położę się przed północą, bo gdy kładę się o czwartej rano to na szczęście zasypiam… więc jak tu chodzić spać o rozsądnych godzinach.

Zastanawiam się nad jedną rzeczą. Jak to jest, że gdy w sobotę rano budziłem się o szóstej rano (kładłem o trzeciej) to tak przyjemnie mi się leżało. Nawet nie spało, bo to też, ale przede wszystkim leżało. Wiedziałem, że muszę wstawać i byłem dzielny, ale naprawdę tak super było w łóżeczku jak dawno nie było. Cichutko, cieplutko, no po prostu fajnie. No, ale byłem dzielny i wstałem tłumacząc sobie, że następna noc i niedzielny poranek będą dla mnie. I znów położyłem się spać o osłabiającej normalnych ludzi godzinie z cichutką nadzieją na to, że znów obudzę się o szóstej i znów będzie tak przyjemnie, z tą różnicą, że nie będę musiał wstawać i będę mógł chwilę się porozkoszować pierzynkowym ciepełkiem (o Jezu, ale dofciarska notka!), a za moment zasnąć sobie przyjemnie. Organizm jednak nie dał się oszukać choć mu wmawiałem, że trzeba koniecznie wstać o szóstej. Nie posłuchał mnie. Zawsze mnie słucha, gdy naprawdę trzeba wstawać wcześnie rano i chyba jeszcze nigdy nie zaspałem na nic, a budzika nie mam i mieć zamiaru go nie mam również. Teraz dobrze wiedział, że to podpucha i sam obudził się o dziesiątej. Nie było przyjemności leżenia, nie było milutko, było za gorąco… I choć wcale nie musiałem, to wstałem, ubrałem się i zacząłem niedzielę. I nawet miałem humor, ale wystarczyło posłuchać ględzenia Cruelli i mi przeszło.

Znowu siedzę z tą do dupy niepodobną miną i rozsiewam zarazki złego samopoczucia. I cholera znów mnie gardło boli. Już było dobrze, a tu przez ten mróz i wczorajsze zmiany temperatur w szkole (upał w budynkach; mróz między budynkami, a przemieszczeć się trzeba i na papierosa wyjść – choć nie palę to na papierosa wychodzę; wszyscy palą więc trzeba się było przyzwyczaić do dmuchających dymem w twarz znajomych) pewnie zaczyna się na nowo. Już myślałem, że jest dobrze (już tylko kończyłem entą paczkę chusteczek higienicznych dogasającym katarem) i byłoby, gdyby nie ta uczelnia zafajdana i mazanie kredkami przez trzy godziny, a potem cios w samo serce i liczenie na warsztatach reklamowych! Całe tablice obliczeń… AAAAA! Ten koszmar się nigdy nie skończy.

„Na domiar złego rzuciłam palenie…” powtarzając za jedną z bohaterek „Notting Hill”, a powtarzając w kontekście tego, że nadal nie chce mi się nic oglądać. Stosiki filmów leżą (choć nie tych co bym chciał prawdę mówiąc), a mnie się nie chce ich ruszać. Jedna z niewielu przyjemnych rzeczy w moim życiu, a mnie się nie chce jej robić. Kiedyś potrafiłem obejrzeć pięć/sześć filmów jednym ciągiem, a teraz jednego nie mogę. A przecież wiem jakie to przyjemne siąść sobie w fotelu z czymś dobrym do picia i obejrzeć film (najlepiej też dobry) więc czemu nie przysuwam sobie fotela i nie oglądam? Ostatnio tylko „Symetrię” trzy razy obejrzałem w ciągu pięciu chyba dnia. i nic ponadto. Fajnie by było gdyby znów mi się zachciało zrobić taki całodzienny maraton. No, ale może depresyjne typy tak mają, że zamiast coś robić to wolą o tym marudzić.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004