×
Karate Kid: Legendy (2025), reż. Jonathan Entwistle.

Karate Kid: Legendy. Recenzja filmu Karate Kid: Legends

Filmów o Karate Kidach powstało już kilka, ale dobry tak po prawdzie był tylko jeden. Nowa odsłona serii łącząca dwie gałęzie w jedno drzewo, niewiele w tym zmienia. Recenzja filmu Karate Kid: Legendy.

O czym jest film Karate Kid: Legendy

Li Fong (Ben Wang) mieszka z matką w Pekinie i uczy się kung fu w szkole pana Hana (Jackie Chan). Za sprawą rodzinnej tragedii, mama (Ming-Na Wen) nie chce, żeby syn uczył się walczyć. Okazja do zerwania więzi ze sztukami walki nadarza się wraz z nową pracą otrzymaną przez nią w Nowym Jorku. Dwoje bohaterów wyjeżdża do Ameryki, gdzie Li Fong rozpoczyna naukę w nowej szkole. Szybko popada w konflikt z jednym z miejscowych łobuziaków (Aramis Knight), którego dziewczynę (Sadie Stanley) bajeruje. Rozwiązaniem tego i jeszcze jednego problemu może być występ na Turnieju Karate Pięciu Dzielnic. Jeśli Li go wygra, pozbędzie się wszystkich kłopotów. Problem w tym, że ma tylko tydzień na przygotowanie się do zawodów.

Zwiastun filmu Karate Kid: Legends

Recenzja filmu Karate Kid: Legendy

Nigdy nie potrafię pojąć jak to jest, a zdarza się to nader często, że masz jakąś słynną franczyzę (sprawdza się też w przypadku słynnych nazwisk), po latach udaje ci się przywrócić zainteresowanie nią bardzo udaną produkcją, masz dzięki temu właściwie nieograniczone warunki rozwoju i zamiast zapodać czymś wyjątkowym, znowu zaczynasz kręcić w taki sposób, który już przed laty sprawił, że o franczyzie zapomniano. Ale może to tylko kwestia wypalenia formuły i niemożności wymyślenia czegoś ponad upudrowanie trupa?

Niby nie, bo przecież właśnie dzięki znalezieniu sposobu na coś innego, tak zasłużony sukces odniósł Cobra Kai. No ale właśnie, ile razy można wymyślać coś wybitnego (głównym bohaterem drugoplanowy zbir z oryginału)? Może po prostu nie zostaje już nic tylko pudrowanie i czemu tego nie zrobić, skoro jest taka możliwość? Nie kręcić lub nakręcić bele co, wybór należy do ciebie.

Karate Kid: Legendy to z grubsza taki sam film jak wszystkie inne Karate Kidy. Sedno konfliktu pozostaje to samo co w oryginalnej produkcji i nikt nie próbuje tu niczego zmieniać w schemacie dwóch chłopaków walczących o dziewczynę, bo jeden myśli, że drugi, nowy w mieście, mu ją odebrał. Pomysłem na nową odsłonę było połączenie w jeden film dwóch gałęzi Karate Kida, które do tej pory wyrastały z zupełnie innego korzenia. Kiedy reboot z Chanem nie wypalił, ktoś pomyślał, że przecież to nie musi być reboot tylko kontynuacja, którą teraz można włączyć w jeden timeline z filmami z LaRusso. Ryzykowne, ale jeśli przymknie się oko, mogłoby się to w miarę udać. Efekt jest średni, szczególnie że połowa filmu to opowieść o czym innym, a finalnie Chan i Macchio pojawiają się tu bardziej w roli guest starsów, żeby nie powiedzieć cameo.

Przymykać oko trzeba tu mocno, bo próba przekonania, że pan Miyagi i pan Han od pokoleń byli przyjaciółmi jest co najmniej grubymi nićmi szyta. No patrz pan, co za zbieg okoliczności, obaj postanowili zostać dozorcami! Jaden Smith zostaje wysłany na planetę, z której pochodzi jego wizażysta i niedobra o nim wspominać, a pan Han nagle prowadzi szkołę sztuk walki. Tak, tak, spędzali w przeszłości wiele czasu wspólnie z panem Miyagim i ten opowiadał mu o swoim uczniu Danielu-sanie, no ale na pogrzeb nie przyjechał itd. Twórcy wiedzą, że tutaj nie ma się co zbytnio rozwodzić, więc temat zostaje ogarnięty szybkim animowanym intro i już do tego za często nie wracamy. Co nie znaczy, że pod względem fabularnym zaczyna być lepiej. Nagle licealista, który nie potrafi nakopać innemu licealiście zostaje trenerem dorosłego chłopa, który kiedyś był dobrym bokserem (wyluzowany na maksa Joshua Jackson, który ma z tej roli dużą frajdę), a teraz wraca na nielegalny ring, żeby wygrać w podziemnych walkach trochę pieniędzy. Co takiego mogłoby pójść nie tak?

Można by tak pisać i pisać, ale może już starczy, bo wyjdzie na to, że Karate Kid: Legendy to jakaś straszna szmira. Nie, ale Cobra Kai wyczerpał już ten temat i nie pozostało nic do pozbierania. To dzięki temu serialowi nadarzyła się okazja, żeby jeszcze raz powrócić na duży ekran i autorzy serii z niej skorzystali. Nie zrobili za wiele, żeby w przyszłości powrócić tam raz jeszcze, ale gdy ma się sympatię do tej serii, to KKL ogląda się bez bólu, a momentami nawet z przyjemnością. Głównie dzięki dobremu humorowi, jaki towarzyszy tej produkcji. Fajnie, że wszystko nie jest strasznie napuszone, a sensej i shifu wykorzystają każdą okazję do tego, żeby przywalić swojemu uczniowi, uśmiechnąć się i kazać mu wstawać. Jest w tym dużo kopanego kina z Hongkongu, co budzi przyjemną nostalgię za takimi filmami z VHS-a. W standardowej hollywoodzkiej produkcji pewnie zastąpiłby to patos, ale nie tutaj. Jest zabawnie, gdy uczeń po raz kolejny dostaje w pałę od senseja. Orientuj się, młody! Sympatycznie wypada też wątek miłosny, no i fajnie na ekranie wygląda Nowy Jork. W sumie to nie ciekawsze od scen walki, w których trudno odnaleźć coś godnego uwagi. A na pewno ciekawsze od wielkiego Turnieju Pięciu Dzielnic, który wygląda jak parę minut okładania się na dzielni z przypadkową publicznością, która nie ma powodu, by się ekscytować, bo już po pierwszej rundzie w następnej zostają tylko cztery walki do obejrzenia, więc szkoda tracić czas na taki event. Finał na szczycie wieżowca robi trochę większe wrażenie, ale wcześniejsze rundy to żal. Tak samo jak bokserski przerywnik, w którym możesz sobie walić łokciem w potylicę i nikt cię za to nie zdyskwalifikuje.

Karate Kid: Legends to letnie (takie ni zimne, ni gorące, a nie że od letniej pory roku), przewidywalne, bezpieczne, nijakie, sympatyczne, infantylne kino familijne. Niby dla całej rodziny, ale jak wybierzecie się na wersję z dubbingiem to niespodzianka, kwestie w języku mandaryńskim ogarnięte są wyłącznie napisami. Zatrzymało się w latach 90. ubiegłego wieku, bo w sumie, co miało robić? Nikt już nie jara się karate tak jak w połowie lat 80. Autorzy serii nie przyjmują tego faktu do wiadomości, a może mogliby i wtedy sensowniej byłoby dla nich nakręcić jakiegoś MMA Kida. Tylko jak w to wepchnąć pana Hana i Daniela LaRusso? Tak źle i tak niedobrze.

Widać po Legendach, że był potencjał na więcej, ale trzeba się było spieszyć, zanim wszyscy zapomną o Cobra Kai. To produkcja pełna upchanego wszystkiego, która na każdy wątek ma tylko parę minut i trzeba to wszystko ze sobą jako tako skleić i załapać się na sezon letni (od letniej pory roku, a nie taki ni zimny, ni gorący). Dobrze widać to po przyspieszonym, tygodniowym kursie karate fu, który przechodzi główny bohater. Kiedyś uczniowie Klasztoru Shaolin przez lata deptali w jednym miejscu, żeby zdobyć niezbędną wiedzę. Aż dołki wydeptywali w kamiennej posadzce. Tymczasem nasz chłopak w tydzień pyk i wszystko ogarnięte. Mniej więcej tak samo jest z Karate Kid: Legendy.

(2643)

Filmów o Karate Kidach powstało już kilka, ale dobry tak po prawdzie był tylko jeden. Nowa odsłona serii łącząca dwie gałęzie w jedno drzewo, niewiele w tym zmienia. Recenzja filmu Karate Kid: Legendy. O czym jest film Karate Kid: Legendy Li Fong (Ben Wang) mieszka z matką w Pekinie i uczy się kung fu w szkole pana Hana (Jackie Chan). Za sprawą rodzinnej tragedii, mama (Ming-Na Wen) nie chce, żeby syn uczył się walczyć. Okazja do zerwania więzi ze sztukami walki nadarza się wraz z nową pracą otrzymaną przez nią w Nowym Jorku. Dwoje bohaterów wyjeżdża do Ameryki, gdzie Li…

Ocena Końcowa

6

w skali 1-10

Podsumowanie : Młody Chińczyk po przybyciu do Nowego Jorku szybko wplątuje się w problemy, z których wykaraskać może go tylko dwóch mistrzów sztuk walki. Bezpieczne, przewidywalne, nijakie, choć sympatyczne za sprawą bohaterów kino, które powstało za szybko i ten pośpiech widać w każdej minucie. Znów przez kolejne lata Karate Kid nie powróci teraz na duży ekran.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004