I znowu – ostatni raz przy okazji Parasite – nadeszły ciężkie czasy dla fana południowokoreańskich produkcji. Wraz ze wzrostem ich popularności, nagle wszędzie zaczyna roić się od domorosłych specjalistów od południowokoreańskiego kina, osób patrzących na produkcje z tego zakątka Azji z wyższością, i jeszcze innych osób zastanawiających się nad tym, dlaczego akurat Squid Game się udało, dlaczego akurat Parasite się udało. Ci ostatni oczywiście pojawiają się od razu z odpowiedziami przedstawionymi, najlepiej by było, w punktach. Tymczasem powszechnie zadawane pytanie w kontekście Squid Game – a wcześniej Parasite – nie powinno brzmieć: dlaczego jest popularny? Tym pytaniem powinno raczej być: dlaczego inne produkcje z Korei Południowej (myślę tu głównie o filmach, dramy w większości są nieoglądalne) nie są popularne? Recenzja serialu Squid Game.
O czym jest serial Squid Game
Gi-hun Seong (Jung-Jae Lee) to archetypowy koreański chujowy ojciec. Mieszka z matką, nie pracuje, a jego kilkuletnią córkę wychowuje była żona z nowym facetem. Gi-hun całymi dniami się obija i kombinuje, jakby tu się nie narobić, ale długi spłacić. A tych długów ma tyle, że się w jednym wagonie nie zmieszczą. Gdzie zaś długi, tam bandziory z kozikiem, którzy chcą należną sobie kasę odebrać. Wszystko to eskaluje do takiego momentu, w którym desperacja bierze górę nad ajakośtobędzie. Na szczęście okazja sama pcha się Gi-Hunowi w ręce. Ma wygląd wizytówki z numerem telefonu (prawdziwym, jak się okazało – Netflix będzie go edytował jak HBO kubek ze Starbucksa), pod który można zadzwonić i zgłosić się do gry. Podobnie do 455 innych zawodników i zawodniczek, którzy grając w znane z dzieciństwa gry powalczą o miliardy wonów. Nie mając świadomości – przynajmniej do pierwszej rozgrywki – że przegrana równa się śmierć.
Zwiastun serialu Squid Game
Recenzja serialu Squid Game
Od razu Wam odpowiem na pytanie, dlaczego Squid Game jest popularny. Bo to świetnie nakręcony serial z konkretną fabułą, która od początku stawia widza w pozycji kibica. Produkcja biorąca na warsztat dość oklepany temat gry o przeżycie z ludźmi w roli ofiary i solidnie opowiadająca ją od punktu A do punktu Z. Bez wymyślania prochu na nowo i bez kalkulacji. Korzystające z podstawowej zasady południowokoreańskiego kina wyartykułowanej kiedyś przez Q: jeśli coś służy fabule, to należy to pokazać. Krwawiący trup w komedii romantycznej? Służy fabule? Tak. To pokazujemy. A co za tym idzie, gdy komuś przyjdzie w Squid Game zemrzeć to zemrze. Mamy 456 potencjalnych trupów, zaczynamy show.
I tyle filozofii alpejskiej. To nic nowego. Południowokoreańskie kino korzysta z tej recepty od lat, a podobnych produkcji natłukli tam dziesiątki. Nie, że podobnych, bo o polowaniu na ludzi. Podobnych w sensie świetnie zrealizowanego, solidnego i bez udziwniania opowiedzenia założonej historii. Dziesiątki. Czemu one nie są popularne? No właśnie, tego nie wiem i na to pytanie odpowiedzieć nie umiem. Wrzucają nam do kina takie Battleship Island i w sumie ogląda go dwadzieścioro ludzi. Na Netfliksie ląduje Squid Game. Hej, nawet Wasz sąsiad się tym wczoraj jarał.
Życie jest dziwne.
I to chyba w zasadzie wszystko, co mam do powiedzenia o serialu Squid Game. A przynajmniej wszystko, co najważniejsze. Dużo o Squid Game poczytacie sobie wszędzie i jeśli odsiejecie te wszystkie rozkminy nad tym, czemu serial z Azji za chwilę będzie najpopularniejszym serialem Netfliksa, dowiecie się, czego się po nim spodziewać. Bo to produkcja dość jednoznaczna, która na talerzu oferuje prawie od startu wszystko, co ma do zaprezentowania i albo to kupujesz, albo nie kupisz tego w ogóle. Są emocje, jest rywalizacja, jest śmierć, dużo śmierci. Śmierć krwawa, choć nie do przesady. Jednocześnie z rywalizacją – ale i z mocnym wątkiem społecznym, który też jest tutaj nie bez znaczenia – prowadzony jest wątek poznawania mechanizmów stojących za pochodzeniem gry i próby odnalezienia odpowiedzi na to, czy w ogóle jest jakiś sposób, aby wydostać się z tej matni. Inny niż w pudełku z gustowną wstążeczką. Wszystko w Squid Game jest pomyślane w najdrobniejszym wizualnie szczególe. Nawet na zachodnich aktorów znaleźli sposób, choć nawet on nie potrafi przykryć faktu znanego z innych południowokoreańskich produkcji: zachodni aktorzy są w nich całkowicie do kitu.
Jeśli lubicie produkcje, w których przywiązujecie się do bohaterów – łapcie za Squid Game. Będziecie potem płakać, ale kaman, czy to nie o to chodzi w kinie w ogóle, żeby budzić emocje? Jeszcze lepiej jak lubicie Survivora, bo Squid Game to taki Survivor tylko z trochę innym sposobem eliminacji zawodników. Ale sama rozgrywka jest podobna. Jeśli więc nie nie oglądacie Survivora, a polubicie Squid Game, to może jednak weźcie się też za Survivora? Polecam.
Wiele osób pisze, że do polubienia Squid Game potrzebne jest przyzwyczajenie się do tej koreańskiej/azjatyckiej mentalności (i języka), którą czasem ciężko zrozumieć będąc „człowiekiem zachodu”. Nie wiem, nie wypowiem się, bo nic takiego nie dostrzegłem. Zakładam, że zbyt długo oglądam ichnie produkcje, żeby to zauważyć, więc może tak właśnie jest, że przez to czegoś nie dostrzegam. Gdyby mnie ktoś jednak pytał, nie widziałem tu żadnych irracjonalnych zachowań i przerysowanych sytuacji. Może rzeczywiście na początku ciężko się wdrożyć w tę „koreańskość”, ale gdy zacznie się gra, potem produkcja ta jest w pełni dostosowana pod zachodniego widza. I pewnie też, dlatego taka popularna. Zachodni widz kręci nosem, że zbyt tu azjatycko i jednocześnie kończy serial w jeden wieczór.
Popularna słusznie, choć na pewno nie wybitna czy nawet specjalnie zaskakująca. Co ciekawe, bardziej z podobnych netfliksowych produkcji podobał mi się Alice in Borderland. A przynajmniej do połowy. Po połowie AiB podążyło w mniej interesującym mnie kierunku, a Squid Game pozostał tam, gdzie powinien, więc finalnie wyszedł zwycięsko z tego starcia. Obydwa jednak warto zobaczyć.
Podziel się tym artykułem: