Pandemia COVID-19 postawiła wszystko na głowie. Filmy, na które przed pandemią biegałoby się do kina, teraz trafiają od razu na streamingi. Tak też się stało z debiutującym na festiwalu w Sundance filmem Jakuba Piątka – Prime Time. Recenzja filmu Prime Time. Netflix.
O czym jest film Prime Time
Sylwester, rok 1999. W powietrzu wisi pluskwa milenijna i ewentualne problemy, jakie mogą z tej sytuacji wyniknąć (nasi przodkowie wierzyli w to, że nieprecyzyjnie zaprogramowane komputery zgłupieją i cały świat ogarnie chaos), a do studia telewizyjnego wkracza Sebastian (Bartosz Bielenia). Ma pistolet i zakładnika w postaci ochroniarza Grzegorza (Andrzej Kłak). Po chwili ma też zakładniczkę, telewizyjną prezenterkę (Magdalena Popławska). Akurat trwała transmisja sylwestrowego programu na żywo. Wtargnięcie intruza sprawia, że sygnał telewizyjny zostaje przerwany. Tyle, ze intruz żąda jego wznowienia, bo ma do powiedzenie kilka słów na temat nie wiadomo jaki. Rozpoczynają się negocjacje z porywaczem, które prowadzi glina (Dobromir Dymecki) oraz dwoje policyjnych negocjatorów (Cezary Kosiński, Monika Frajczyk).
Zwiastun filmu Prime Time
Recenzja filmu Prime Time, Netflix
Reżyserski debiut Jakuba Piątka wrzucić można do tej samej szufladki, co Supernovą Bartosza Kruhlika. Obydwa stworzone przez debiutujących twórców, obydwa obsadzone nieoczywiście, obydwa rozgrywające się w jednej lokacji, obydwa dobrze zrealizowane, obydwa cierpiące na syndrom słabego zakończenia. To, co odróżnia na plus film Kruhlika, to fakt, że skutecznie potrafił zaangażować emocjonalnie widza. Prime Time tego nie potrafi i opowieść o Sebastianie, który nagle wpada do telewizyjnego studia ani ziębi, ani parzy. Nie stoi za tym żadna dramatyczna historia, a przynajmniej tak to na początku wygląda, gdy jest właśnie czas na to, żeby widz mógł się zaangażować . A tak to ani nie kibicujemy Sebastianowi, ani nie martwimy się o jego zakładników.
Niewątpliwym plusem Prime Time jest umiejscowienie jego akcji na przełomie wieków, co pozwala na eksperymentowanie z formatem obrazu, wstawkami z telewizji informacyjnych z tamtego okresu, fragmentami sylwestrowych imprez telewizyjnych, w tym państwa Lubiczów pląsających na prywatce wyreżyserowanej przez Janusza Józefowicza. Sytuację ułatwia miejsce akcji, czyli telewizyjne studio, które załatwia sprawę bardziej kosztownych scenografii „z epoki”. Piątek dobrze to wykorzystuje, w czym pomaga sprawna realizacja.
Atutem filmu jest również nieoczywista obsada pełna teatralnych gwiazd młodego pokolenia, które w teatrze robią dostatecznie dobrą robotę, żeby widz filmowy nie miał pojęcia, kim są. Odpada więc efekt opatrzenia, a przy okazji można pooglądać fajne aktorstwo, któremu nic nie brakuje. Czy to wschodzący po Bożym Ciele Bielenia, czy Andrzej Kłak w roli Grześka. Mnie szczególnie urzekła dykcja tego pierwszego, w cieszeniu której pomaga, uwaga, uwaga, dobry dźwięk.
Cóż z tego, kiedy sam film pozostawia zupełnie obojętnym. Historia tu opowiadana zupełnie nie angażuje i toczy się w kierunku, w którym może uratować ją jakieś poważne pierdolnięcie. To jednak nie nadchodzi. Wszystko leci sobie jak po sznurku poprzez syndrom sztokholmski, aż po nijaki koniec, który, jak rozumiem, jest metaforą do czasu akcji filmu Prime Time. Pluskwa milenijna miała sprawić nie wiadomo co, a nie sprawiła nic.
W efekcie, największą atrakcją Prime Time pozostaje scena rozmowy Sebastiana z ojcem, a na resztę można rzucić okiem i tyle.
(2472)
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : Młody chłopak wpada w Sylwestra do studia telewizyjnego żądając występu przed kamerami. Dobrze zagrany i dobrze zrealizowany dramat, który nie potrafi wciągnąć emocjonalnie widza i satysfakcjonująco się skończyć.
Podziel się tym artykułem:
Co do tego, że ani ziębi, ani grzeje, to pełna zgoda. Natomiast nie zauważyłem tej dobrej realizacji, bo ta jest mocno teatralna, o zerowej dynamice, i tylko pogłębia brak dramaturgii czy napięcia. OK, dźwięk jest niezły, ale na muzykę to już budżetu zabrakło, bo ścieżka dźwiękowa to chyba jakaś była, ale na zasadzie jakiegoś eleketronicznego zapychacza… równie dobrze mogli nagrać brzęczenie chodzącej lodówki. Co do aktorstwa to niby momentami ok, ale czasem dialogi są tak czerstwe, że nie jestem pewien czy to wina ino scenariusza, czy i aktorzy się nie przyłożyli – zresztą niektórzy chyba ani niespecjalnie dobrani, ani nie wiedzieli co mają grać – vide: policyjny negocjator- taka postać bez właściwości, niby myślisz, odegra ważną rolę, facet z jakimiś tam demonami przeszłości (wzmianka że coś spartolił i ktoś zginął) a potem się okazuje, że to jakaś pierdoła i szybko przestaje być jakkolwiek istotny.
I teraz zawsze jak czytam o Bieleni to wiedzę go w autobusie jak przeklina do telefonu jadąc z Chełmskiej. A ja wpatrzona w niego myśliłam „ale ma nerwy na coś ten Gierszał”.
A ja wiem, kto obsadzał ;)))