×
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie, Star Wars: The Rise of Skywalker (2019), reż. J.J. Abrams.

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie. Recenzja filmu Star Wars 9

Od czego by tu zacząć… Im więcej czasu mija od środowego seansu nowych „Gwiezdnych wojen”, tym mniej mi się ten film podoba i tym więcej z niego zapominam. Pomimo to nie znajdziecie w tej recenzji* jakichś specjalnie niepochlebnych akapitów i określania filmu J.J. Abramsa wyzwiskami. Głównie dlatego, że mam świadomość – a przynajmniej wydaje mi się, że ją mam – że najzwyczajniej w świecie nie dało się tego zrobić tak, żeby było dobrze dla wszystkich. Raz, że zadanie, przed którym stanął Abrams było niewykonalne, dwa, że trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wcale te „Gwiezdne wojny” nie są jakimś ponadczasowym arcydziełem, które stałoby się punktem wyjściowym do innych, ponadczasowych arcydzieł. Jest filmem, który kiedyś się przypadkiem udał i który doczekał się fajnej kontynuacji. A od momentu „Imperium kontratakuje” wszyscy potem zderzali się z tą prostą prawdą: ej, teraz to już będziemy tylko odcinać kupony, próbując trafić w to, jaka postać może się sprzedać jako zabawka.

*Ani chyba w ogóle nie znajdziecie tu recenzji tylko jakiś strumień świadomości

O czym jest film Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Kylo Ren (Adam Driver) dociera w odległe rejony Galaktyki, gdzie odkrywa Prawdę. Oraz czekającą na niego gotową flotę nowiusieńkich krążkowników. Z nimi bez problemu zostanie Imperatorem. Ruch Oporu może zrobić niewiele, bo nawet nie wie, jak trafić w te odległe regiony Galaktyki. No ale spróbuje się dowiedzieć. Mapy do niej szukał Luke Skywalker i jeśli Rey (Daisy Ridley), Finnowi (John Boyega) i Poe Dameronowi (Oscar Isaac) uda się ją odnaleźć, to być może coś uda się zrobić w sprawie powstrzymania zapędów Kylo Rena.

Recenzja filmu Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Totalnie nie żałuję, że poszedłem do kina na film Abramsa. To widowisko, które najlepiej wygląda na dużym ekranie i tam trzeba go oglądać. Ze świadomością, że to już nie będą te same ciary co czterdzieści lat temu, gdy do zabawy był tylko patyk i kino rzeczywiście mogło być odskocznią do magicznego świata odległego od codziennej szarości. Dzisiaj Netflix codziennie po kilka różnych odskoczni serwuje nam w postaci odcinków, a za Netfliksem gonią kolejne platformy krzyczące: piękny panie, weź pan serial od biednego disneja, powróżę za darmo! Nie mówiąc o tym, że przez Instagramy i tego typu rzeczy odległość szarak-gwiazda zmniejszyła się znacząco od dawnej sześciostopniowej skali Kevina Bacona.

I mam wrażenie, że widzowie oczekują właśnie tej magii, której „Gwiezdne wojny” dać nie mogą, choćby chciały. Szczególnie w trzeciej części trzeciej trylogii, która już w pierwszej części zdążyła wypśtykać się z nostalgii za czymś magicznym z młodości. Potem trzeba było dać coś więcej.

Tylko co? Ile można wymyślić w obrębie kilku bohaterów na krzyż? Jak zaskoczyć widza kolejnym „Luke, jestem twoim ojcem” i zaproponować historię, która zaczaruje? To w ogóle cud, że zażarło za pierwszym razem, bo „Gwiezdne wojny” od początku były bajką o księżniczce z fabułą prostą jak bajki o księżniczce. Osiem filmów później cały czas wszystko krąży wokół księżniczki i zmienić się nie chce. Jeśli coś żre, to filmy poboczne, które mogą się pobawić konwencją. Metagwiezdnewojny, które jak inne metaprodukcje mogą się bawić sobą i mają tę właśnie przewagę. Głównymi „Gwiezdnymi wojnami” bawić się raczej nie można. No i wychodzi, co wychodzi.

Po prostu efektowny film, nic więcej. I tego świadomość trzeba mieć siadając w kinowym fotelu. Bo „Gwiezdne wojny” nie mierzą się tylko z własnymi ograniczeniami, ale mierzą się z tym, czym są dla milionów ludzi na całym świecie. A że dla każdego mogą być czym innym – skala trudności stojąca przed twórcami jest po prostu niewyobrażalna. Mogliby filmu nie robić, ale wiadomo, trzeba zarabiać pieniądze. Z drugiej strony czy któryś z widzów by im zapłacił, żeby tego nie ciągnęli dalej? Płakał, gdy Disney kupował franczyzę? Nie wydaje mi się. Kto tylko interesuje się tematem, na pewno był ciekaw, co z tego wyjdzie i jarał się, że wyjdzie nie wiadomo co.

A teraz płacze, bo się przejarał.

Zwiastun filmu Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”

Do filmu „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” najlepiej podchodzić na spokojnie, bo doprawdy nie ma powodu, by traktować i jego, i całą Sagę jakoś specjalnie nabożnie. Co dobrego mogła zrobić już zrobiła, teraz po prostu sobie istnieje i to, co ma do zaproponowania, to powrót naszych przyjaciół z dawnych lat. A że nie zawsze satysfakcjonujący. Cóż, tak to bywa, że czasem do najlepszego kumpla nie chce ci się iść na piwo. ale potem znowu tankuje się razem.

Największym zarzutem, jaki mam pod adresem filmu Abramsa jest to, że w ogóle nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Oglądałem go beznamiętnie, próbując cieszyć się z pierdół typu słyszany przez chwilę głos Dartha Vadera. I zastanawiając się, jak działa ten tor przeszkód Rey i kto jej zawiesza za każdym razem tasiemkę, którą odcina podczas ćwiczeń. Oraz że młody Luke wygląda lepiej od młodej Lei.

Po fabule nie oczekiwałem w sumie nic, bo choć podobały mi się poprzednie filmy trzeciej trylogii, to nie pamiętałem z nich już za wiele. Dlatego, pewnie z mojej winy, żadne twisty nie były w stanie mnie zaskoczyć. Nawet jeśli nie znałem fanteorii, bo mnie to nie interesuje. Zresztą w tym dość chaotycznym filmie, w którym za krótko próbuje się upchać za dużo trudno byłoby emocjonować się fabułą, która ucieka i nie chce się dać dogonić.

Dlatego traktuję „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” jako efektowne widowisko i nie chciałem od niego niczego więcej. To dostałem, więc trudno jakoś głośno narzekać. Na co mógłbym ponarzekać najgłośniej to na te wszystkie starwarsowe stwory, których nigdy nie trawiłem. Za dużo tego, za niepotrzebnie. Jakieś konie w kosmosie i małpy rzeźbiarze. Serio, komuś przeszło w ogóle przez głowę, że małpa rzeźbiarz będzie się komuś podobać? No ale to chyba znów moja wina bardziej, bo ludzie lubią te stwory.

Dlatego wydaje mi się, że wszystko co złe w dziewiątych „Gwiezdnych wojnach” jest tym, co złe w podejściu do filmu jest w nas. To my jesteśmy winni temu, że film nam się nie spodobał. Abrams coś tam oczywiście od siebie dorzucił, ale film oglądany przez pryzmat tego, co ja chciałbym dostać nie sprawdzi się w większości przypadków.

Co nie zmienia faktu, że „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” to najgorszy z filmów trzeciej trylogii. To w sumie ironia, bo w uznanych za lepsze trylogiach trzecie części były najsłabsze, a w uznanej za najsłabszą trylogii, to trzecia część była najlepsza.

(2385)

Od czego by tu zacząć… Im więcej czasu mija od środowego seansu nowych „Gwiezdnych wojen”, tym mniej mi się ten film podoba i tym więcej z niego zapominam. Pomimo to nie znajdziecie w tej recenzji* jakichś specjalnie niepochlebnych akapitów i określania filmu J.J. Abramsa wyzwiskami. Głównie dlatego, że mam świadomość - a przynajmniej wydaje mi się, że ją mam - że najzwyczajniej w świecie nie dało się tego zrobić tak, żeby było dobrze dla wszystkich. Raz, że zadanie, przed którym stanął Abrams było niewykonalne, dwa, że trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wcale te „Gwiezdne wojny” nie są jakimś ponadczasowym arcydziełem,…

Ocena Końcowa

6

wg Q-skali

Podsumowanie : Członkowie Ruchu Oporu próbują powstrzymać Kylo Rena przed przejęciem władzy w Galaktyce. Najsłabsza ze wszystkich części nowej trylogii.

Podziel się tym artykułem:

2 komentarze

  1. Nie postarałeś się, słabe zdjęcie Daisy Ridley

  2. public_enemy

    przez pierwszą godzinę zerkałem ciągle na zegarek, myśląc kiedy to się skończy. Końcówka trochę osłodziła odbiór (poza tym debilnym poklepywaniem po plecach). Ale generalnie sześć to chyba odpowiednia ocena dla tego filmu.

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004