Nie do końca wiadomo, dlaczego film Kim Han-mina odniósł w Korei aż tak oszałamiający sukces. Jasne, jest to film bardzo dobrze zrobiony, bez dyskusji zasługujący na miano widowiska, a także podejmujący chwytliwy temat. Ale mimo wszystko nie ma w nim arcydzieła. Przyczyn ponad 17-milionowej!! widowni w koreańskich kinach (miejscowy rekord wszech czasów – film pokonał prowadzącego w zestawieniu Avatara, który zebrał marne 13 i pół miliona widzów) upatruje się zatem gdzie indziej – w potrzebie zobaczenia jakiejś podnoszącej na duchu historii. Historii, której Koreańczykom w momencie premiery filmu było trzeba. Minęły wtedy zaledwie trzy miesiące od tragedii, która wstrząsnęła całym krajem – w katatrofie promu Sewol zginęło blisko trzysta osób. A opowiadający o prawdziwym wydarzeniu z historii Admirał nadawał się na pokrzepienie serc równie dobrze co i nasz Potop, czy amerykański Pearl Harbor. The Admiral: Roaring Currents świetnie wpisuje się w górnolotną tematykę podejmowaną przez ww. filmy.
Razem z bohaterami filmu cofamy się pod koniec XVI wieku, kiedy to Japończycy próbują skutecznie podbić Półwysep Koreański. Wojna trwa już od kilku lat, a kluczowym dla jej wyniku ma być przebieg morskiej bitwy pod Myeongnyang. Sprawa wydaje się być przesądzona. Złożona z ponad 300 okrętów flota japońska wsparta o dzikich piratów i najemników ma otwartą drogę w stronę stolicy. No prawie otwartą. Przed nimi jeszcze batalia z admirałem Yi Sun-sinem dowodzącym… trzynastoma statkami, a wśród nich niejakim Żółwim Okrętem.
Wspominam o nim nie bez przyczyny, bo to również jeden z powodów, dla których kina nie sposób nie kochać. Nie dosłownie ten właśnie okręt, ale sam fakt zdobywania wiedzy bezużytecznej, ale ciekawej, której inaczej niż przez kino by się nie zdobyło. Parę klików w net i okazuje się, że Żółwi Okręt wcale nie jest wymysłem, a prawdziwą jednostką pływającą (w którejś Cywilizacji nawet była), która właśnie podczas tej wojny z Japończykami przydała się najbardziej. Opancerzony okręt z pokładem zakrytym żelaznym dachem z kolcami (nie ma stuprocentowej pewności, czy Żółwie Okręty były pokryte żelazem) siał postrach wśród przeciwników przypominając łódź podwodną, choć pływając oczywiście po powierzchni. To właśnie admirałowi Sun-sinowi przypisuje się zaprojektowanie tego potwora mórz.
Przepis na sukces w przypadku Admirała jest więc prosty. Bierzesz jakiś heroiczny wyczyn z zamierzchłej historii i opowiadasz o męstwie swoich ziomków. Wszyscy się wzruszają, patriotyzm rośnie (w zagrożonym konfliktem z Koreą Północną południu sprawa dodatkowo ważna), bilety schodzą jak ciepłe bułeczki. Proste, choć skomplikowane zarazem – wiadomo o tym za każdym razem, gdy nasi chcą skorzystać z tego przepisu. Bohaterskich epizodów z naszej historii by nie brakło, natomiast filmy o nich można pewnie policzyć na palcach jednej dłoni drwala.
Koreańczycy nie mają tego problemu i jeśli się za coś takiego biorą to przeważnie wychodzi przynajmniej dobrze. Tak jak w przypadku Roaring Currents, który realizacyjnie dopracowany jest we wszystkich szczegółach. Kostiumy, scengorafia, aktorstwo (Choi Min-sik – Oldboy – w roli tytułowej), muzyka, efekty specjalne – te w miarę możliwości. Po prostu dobrze się to ogląda i nie sposób nie zazdrościć, że potrafią zrobić film na takim poziomie (no w Stanach lepiej by tylko efekty dopracowali, bo tutejsze okręty są często zbyt komputerowe lub zbyt modelowe i poruszają się raczej ze zbyt dużą gracją). Trochę gorzej jest, jeśli chodzi o scenariusz.
Wiadoma sprawa, ten (scenariusz) ograniczony jest prawdziwymi wydarzeniami. Co zresztą jest plusem filmu, bo całkowicie zmyślona ta historia nie miałaby racji bytu. No ale skoro admirał nakopał w 13 okrętów 300 okrętów, to nakopał, trudno mu to odbierać. Ale też za bardzo daje się porwać tym wydarzeniom. Dużo lepiej jest w pierwszej połowie filmu, gdzie wszystko bardzo ładnie zmierza do finałowej bitwy. Admirał musi zmagać się nie tylko z Japończykami, ale i z własnymi poddanymi, którzy pomysł obrony wybrzeża w kilka okrętów uważają za co najmniej nietrafiony. Natomiast po drugiej stronie też wszystko gra jak należy, a Japończy są badgajami z górnej półki. Poukładani, ubrani z przepychem, trochę za bardzo podmalowani, ale jakbyśmy my mieli sobie z ruskich zrobić badgajów to pewnie też byśmy im nie żałowali pudru… No i przede wszystkim okrutni. Ścinają więźniów i wysyłają ich w paczkach do obozu wroga, a jako tarczy strzelniczych używają koreańskich dzieci. Potrafią się też odezwać:
– Obciąłeś głowy więźniom i wysłałeś je z powrotem?
– Ale dopiero po tym, jak odciąłem im wargi i uszy.
Druga zaś połowa filmu to już trwająca godzinę batalia na wodzie, na pokładach, gdzie się tylko da. Na armaty, na katany, na łuki, na wybuchający proch. Brzmi fajnie, ale reżyser trochę nie zapanował nad tym wszystkim i w efekcie nie wiadomo nawet do końca, jakim cudem udało się admirałowi wygrać tę batalię mając tak niewiele atutów w ręku. Wychodzi na to, że tylko dlatego, ze Japończycy stali w miejscu i nic nie robili.
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Prawdziwa historia wielkiej bitwy morskiej, w której mała koreańska flota stanęła do boju przeciwko przeważającej liczbie przeciwników. Najbardziej kasowy film w historii Korei Południowej.
Podziel się tym artykułem: