Ciężkie jest życie hollywoodzkiej aktorki w średnim wieku. Widać to po naciąganej do granic wytrzymałości twarzy Helen Hunt, która nadal próbuje się jakoś utrzymać na aktorskiej powierzchni (Helen, nie jej twarz :P) bez konieczności pojawiania się w serialach i celebrity tv-showach. Dobrze choć, że ta ponaciągana twarz nie jest jedynym sposobem aktorki na dalsze ekranowe istnienie. Ride, co prawda nie jest pierwszym filmem, który wyreżyserowała i do którego napisała scenariusz, ale chwilę trwało zanim powróciła do tego zajęcia. Poprzedni wyreżyserowany/napisany przez nią film – Kiedyś mnie znajdziesz [Then She Found Me] – powstał osiem lat temu.
Kariera Helen Hunt to prawdziwy rollercoaster, a Ride można traktować jako zapowiedź trzeciego ważnego rozdziału w życiu aktorki. Pierwszy, rozpoczęty sławą zyskaną dzięki serialowi Szaleję za tobą [Mad About You] zakończył się aktorskim Oscarem za Lepiej być nie może [As Good As It Gets]. Pojawiała się wtedy na dużym ekranie w co drugim filmie, starannie wybierając filmografię – a to gwiazda kina akcji w świetnym Twisterze, a to kobieta z klasą w Czego pragną kobiety [What Women Wants]. Mimo tej różnorodności, jak to często bywa po boomie Oscarowym, Helen Hunt powoli zniknęła grając rzadko, w niczym, co zyskałoby jakąś większą uwagę widzów. I kiedy jej nazwisko już prawie nic nikomu nie mówiło, wróciła z hukiem i nominacją do Oscara za Sesje [The Sessions]. Wydawało się, że to drugie życie potrwa dłużej, ale tym razem Helen zniknęła jeszcze szybciej. By teraz powrócić w potrójnej roli aktorki-scenarzystki-reżyserki, a w międzyczasie wyreżyserować trzy odcinki serialowych Californication i Revenge. Czy teraz będziemy oglądać ją częściej w tej roli?
Trudno powiedzieć. Gdyby tylko oceną jej kwalifikacji miało być Ride, to trzeba przyznać, że jest na świecie dużo więcej bardziej zdolnych scenarzystów i reżyserów. I w ręku Helen Hunt nie ma odpowiednich kart, by nimi coś rozegrać. Ride to propozycja mocno przeciętna i niestety banalna (nadużywam ostatnio słowa „banalna” i nie wiem, czy to moja wina, czy filmów, które oglądam).
Banalna i łopatologiczna. Metafora przemycana w tym filmie jest jasna i czytelna jak sam tytuł – Ride. Tytułowa jazda to ni mniej ni więcej tylko „błyskotliwe” zauważenie faktu, że wychowanie dziecka przypomina jazdę na desce surfingowej. Ma swoje chwile wielkiej przyjemności, ale oprócz tego to ciągłe zmaganie się z falami, których powstrzymać się nie da. Da się jedynie je przepłynąć i cieszyć chwilą do czasu następnej fali. A im dalej od brzegu tym większe fale. A dzieci dojrzewają i może już czas zająć się swoim życiem.
Bohaterką filmu jest nadopiekuńcza matka, która ingeruje w życie swojego syna więcej niż ustawa przewiduje. W skrócie: ustawia mu całe życie tylko pod siebie, a jedynym jej argumentem „za” jest to, że „wyszedł z jej waginy”. OK. Nie trzeba Sherlocka, żeby domyślić się, że syn owej pani w końcu się zbuntuje. Tak też się dzieje. Chłopak wsiada w samochód i rusza z Nowego Jorku do Los Angeles, by tam zamieszkać z ojcem i jego nową rodziną. A także odkryć siebie – czyt. od bladego świtu pływać na desce. Matka rusza za nim i zaczyna rozumieć, że samym gadaniem nic tu nie zdziała. Wynajmuje latynoskiego kierowcę (Dexterowy Angel) oraz instruktora surfingu (Luke Wilson)…
No dobra, nie tak od razu wynajmuje, bo najpierw – i w tym momencie sypie się dla mnie cały film – dochodzi do wniosku, że surfing to nic trudnego i uważa, że sama to ogarnie. W końcu wystarczy wejść do wody i stanąć na desce – każdy głupi da radę. W tej samej chwili sypie się jej misternie budowany wizerunek kobiety sukcesu, poważnej nowojorskiej ważnej redaktorki w wydawnictwie i potem trudno traktować ją inaczej jak idiotkę. Na obronę można jednak dodać, że gdyby wyciąć te pięć minut filmu to nikt nie zauważyłby dziury.
No ale to świadczy też o Hunt jako reżyserce. Chciała dobrze, to na pewno. Historia, choć banalna (znacie jakieś synonimy? 🙂 ), mogła zostać napisana i poprowadzona tak, że z przyjemnością by się ją oglądało. Tyle tylko, że w wersji przedstawionej przez sympatyczną (i zgrabną – wspominam o tym, bo to główny powód mojego dotrwania do końca filmu) aktorkę jest zupełnie chłodna. Niby trochę śmieszy, niby trochę wzrusza, ale podczas seansu spogląda się na zegarek i dziękuje w myślach, że film trwa tylko 90 minut. Zatem, jeśli Helen Hunt chce by to jej trzecie filmowe życie trochę potrwało, będzie musiała włożyć jeszcze sporo pracy.
Ocena Końcowa
5
wg Q-skali
Podsumowanie : Aby zbliżyć się do dorastającego syna, matka postanawia nauczyć się surfingu. Przeciętnie i bez błysku, tylko dla miłośników urody Helen Hunt.
Podziel się tym artykułem: