[Disclaimer: Co prawda recenzja „The Rover” była tu już jakiś czas temu (numer 1774), ale skoro leci teraz na Black Bearze to przypomnijmy dla potomności.]
Australia niedalekiej przyszłości. Świat ogarnął kryzys finansowy i można się tylko domyślić, że nie jest dobrze. Ale na australijskich pustkowiach większych zmian nie widać. Doskwiera upał, chylące się ku upadkowi domy lata świetności dawno mają za sobą, a po horyzont rozciągają się płaskie jak Keira Kneightley krajobrazy. I właśnie w takim otoczeniu poznajemy naszego głównego bohatera, człowieka bez imienia, na którego IMDb każe wołać Eric. Podczas jednego z postojów w kolejnym identycznie wyglądającym miejscu bezimiennemu Erikowi banda oprychów kradnie samochód. Mężczyzna rusza w ślad za nimi i wkrótce okaże się, że jeśli chodzi o swój samochód to Eric jest śmiertelnie poważny.
„The Rover” to kolejny film twórcy „Animal Kingdom” (film z listy do nadrobienia) Davida Michôda. Pomysł na niego musiał powstać podczas kręcenia ww. filmu, którego jedną z gwiazd był Joel Edgerton („Wielki Gatsby„, „Warrior„), zarazem pomysłodawca „The Rovera”. Ów pomysł, jak chyba widać, może i nie jest zbyt oryginalny, ale zaciekawia i przyciąga, a przy okazji pozwala na zrobienie efektownego trailera. I tu tkwi problem (widza, a nie filmu) – jeśli spodziewa się powtórki z „Mad Maksa” to srogo się zawiedzie.
Nowe dzieło Michôda nie jest bowiem filmem sensacyjnym, czy thrillerem. W zasadzie fabuła ma w nim drugorzędne znaczenie. I, jeśli komuś zależy na fabule, to będzie kręcił nosem i wypytywał o to, czemu takie a nie inne zakończenie, które nie ma sensu itp. rzeczy ważne przy filmie, którego fabuła jest elementem ważnym. Tutaj zaś nie chodzi o to, dlaczego, tylko o to, co dana sytuacja robi z ludźmi. I owszem, czasem trudno będzie nam zrozumieć zachowania bohaterów, ale pamiętajmy, że jeszcze tak przesrane jak oni to nie mamy. Ale przypatrzmy się, bo kto wie, kto wie – to może się zdarzyć!
A sytuacja bohaterów do łatwych nie należy. Nie ma benzyny, nie ma jedzenia, nie ma picia – o wszystko trzeba walczyć. Ba, nie ma nawet nadziei na lepsze jutro. Przetrwali tylko najsprytniejsi i najbardziej bezwzględni, więc nie ma się też co dziwić, że próżno szukać przejawów większej empatii wśród kolejnych spotykanych postaci. Tak samo jak trudno znaleźć tu bohaterów pozytywnych (jedna miła kobieta się trafi). Każdy sobie, a wszelkie przejawy dobrej woli szybko odwracają się przeciwko tym, którym zachciało się być przyjacielskimi.
Siłą filmu jest to, że obraz zdegenerowanej przyszłości tak naprawdę niewiele różni się od tego, co znamy. Nie ma tu co szukać wymyślnych samochodów ze złomu, czy badgajów z irokezami. Są za to zwyczajni ludzie i zwyczajne samochody, ale szarpnięci zębem kryzysu na globalną skalę. Nieumyci, poobijani. Dzięki temu szybko i łatwo możemy uwierzyć w to, że za chwilę i my możemy zmagać się z podobnymi problemami – wystarczy jedna finansowa katastrofa i bum, pozamiatane. Dla nas, którzy codziennie słyszymy słowo „kryzys” odmieniane przez wszystkie przypadki taki film musi działać na wyobraźnię.
Pod warunkiem, że trzeba tę wyobraźnię mieć. Nic tu nie jest podane na tacy, a reżyser ogranicza się do beznamiętnej obserwacji swoich bohaterów i ich czynów. Cała reszta należy do nas – widzów. Bez odrobiny naszej dobrej woli łatwo nie docenić „The Rovera”.
Ale, jako że troszeczkę się wynudziłem, ode mnie tylko 7/10. Tylko i wyłącznie z powodu tego wynudzenia. Bo na nic więcej nie można narzekać. Film został zrealizowany mistrzowską ręką, która wie, że czasem mniej znaczy więcej, a swoją cegiełkę dorzucili aktorzy, wśród nich Robert Pattison, który – paradoksalnie – stracił swój blask, by… zyskać blask.
Podziel się tym artykułem: