Niewiedza, czasem, to rzeczywiste błogosławieństwo(*). O powieści Fitzgeralda wiedziałem tyle, co wyniosłem z seansu jej ekranizacji z Robertem Redfordem w roli tytułowej. Oglądanej dzieckiem będąc, czyli nic nie wiedziałem. I jakoś nie ciągnęło mnie do tego, by dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Jasne, źle to świadczy o mnie, ale źle też chyba trochę świadczy o powieści, bo przecież są takie książki czy filmy, o których wie się wszystko, mimo że się ich nie czytało/nie oglądało. Ta, jak dla mnie, do nich nie należy. A zresztą mało to ważne w tej recce i nie znaczy nic ponad zarysowanie kontekstu. (Teraz tylko przeglądnąłem wikipedyjnego bryka i widzę, że Luhrmann dość wiernie trzymał się powieści, choć trochę zmian wprowadził. Udanych? Średnio chyba, bo rezygnacja z ojca Gatsby’ego na rzecz wzbudzenia większej sympatii do romantycznego bohatera jest dość tanim zabiegiem.)
Nie ulega wątpliwości, że Luhrmann daleką drogę przeszedł od czasu „Roztańczonego buntownika”. Wypracował swój niepowtarzalny styl, który w „Wielkim Gatsbym” czasem widać aż za bardzo. Szkoda tylko, że jakoś nie potrafi wrócić do formy z „Romeo+Julia” i „Moulin Rouge” – z „Wielkiego Gatsby’ego” też wraca na tarczy, choć w stosunku do „Australii„ to jednak krok do przodu.
Ameryka, lata 20. Czas prosperity i hucznych zabaw. Tajemniczy jegomość – Gatsby – słynie z urządzania najbardziej szampańskich zabaw na wschód od Jowisza. Odwiedzają go wszyscy najwięksi (najpodlejsi też) jego czasów i pływają w szampanie. O samym Gatsbym wiemy jednak niewiele ponad to, że jest bogaty. A cała reszta to już tylko plotki. Szansa na bliższe poznanie tajemniczego elegancika o smutnym spojrzeniu pojawia się wraz z narratorem całej tej historii, który zostaje zaproszony przez Gatsby’ego na jedno z wystawnych przyjęć. Szybko okazuje się, że jego dość bliska znajomość z niejaką Daisy Buchanan jest kluczem do tego niespodziewanego zaproszenia…
I teraz nie wiem co dalej… 🙂 Jakieś pomysły?
Z kapiącego blichtrem i confetti zwiastuna spodziewać się było można efektownej ekranizacji podlanej luhrmannowskim sosem. I rzeczywiście, pierwsza część filmu pełna jest świecidełek aż bolą od nich oczy. Potrzeba czasu, żeby się przyzwyczaić do szybko zmontowanych migawek, ale choćby ja jestem dowodem na to, że można to zrobić i, co ważniejsze, można z prawdziwą przyjemnością śledzić te szalone lata 20 zmiksowane w niezły sposób ze współczesnością (głównie, jak to u Luhrmann, dzięki muzyce, ale o niej za chwilę). W pierwszej części filmu historia w nim opowiadana zepchnięta jest na drugi plan, a najważniejsze jest to co widoczne dla oka: oszałamiające imprezy, skyline Manhattanu, węglowe zadupie na przedmieściach – jest na co popatrzeć. Problem pojawia się wraz ze zniknięciem tych błyskotek. Gdy na pierwszy plan wyjeżdża dramatyczna historia dość skomplikowanego miłosnego trójkąta, film Luhrmanna znika już na dobre, a pojawia się po prostu zwykły, niezbyt emocjonujący film. Który ogląda się z coraz mniejszą przyjemnością.
Nie do końca wiem, z czego wynika problem znużenia. Być może z tego, że starych książek nie ma już po co ruszać, bo czasy zmieniły się na tyle, że jałowe dialogi: „Powiedz mu, że go nigdy nie kochałaś. – No nie wiem. – Powiedz. – Ucieknijmy. – Ale powiedz…” prowadzone przez pięć minut zachęcają do ziewania. A być może zawiódł sam Luhrmann, który nie potrafił przenieść na ekran odpowiednich emocji. Kulminacja w hotelu ciągnie się w nieskończoność, a najważniejsza dla fabuły scena zamiany samochodami wypada maksymalnie sztucznie. I jak dla mnie nic jej nie uzasadnia. Odkąd Gatsby odsyła w niebyt swoich służących film nieubłaganie zniża loty. Czy to wina powieści, czy filmu – na to pytanie z wiadomych przyczyn nie odpowiem.
Nie ma chyba żadnej niespodzianki, gdy napiszę nieśmiertelne już przy produkcjach w 3D zdanie: „3D było tu absolutnie zbędne”. A jeszcze oglądane w tych cholernych ciężkich okularach 3D przyciemniających obraz… Aż się prosiło, żeby ekran, za przeproszeniem, rzygał tęczą – jaskrawymi kolorami i wspominanym często brzęczącym złotem. Tymczasem okulary 3D skutecznie wszystko przyciemniały i szaroburzyły nie dając nic w zamian. Nie znam się na 3D, ale jak dla mnie 3D w „Wielkim Gatsbym” było identyczne jak w… „1920. Bitwie Warszawskiej„. Płatki śniegu dawały taki sam efekt, jak popioły fruwające nad polem bitwy, a przedmioty (głównie samochody) wyglądały nienaturalnie w dziwnej głębi sprawiającej je dwa razy większymi przy ich maciupeńkich właścicielach. Sztuczność niestety za często biła po oczach nie pozwalając nacieszyć się pięknymi scenografiami itd. A dom Gatsby’ego przynajmniej trzy razy przypominał model w skali 1:72. Po co więc to cholerne 3D? W 2D wyglądałoby to zdecydowanie piękniej.
Miało być o muzyce, więc teraz będzie o niej. Krótko i na temat – podpasowała mi. Współczesne hity stylizowane na stare piosenki, a nawet hip hopowe nawijki brzmiały tu bardzo dobrze (pomijając słabe nagłośnienie w kinie :/) i dopasowane zostały wzorowo. Zresztą nie ma się czemu dziwić, Luhrmann już nas do tego przyzwyczaił. W ucho wpadły mi szczególnie „Back to Black” i trailerowe „Love Is Blindness”, którego było za mało i za krótko.
Aktorsko Oscarów nie będzie. Aktorzy zrobili swoją robotę (jedni lepiej, drudzy gorzej) i poszli do kasy – nie ma się co rozpisywać. Amitabh Bachchan błysnął w roli Żyda 🙂
Reasumując: 6/10. (*)Nie znałem historii, więc jako tako byłem ciekawy, jak się to wszystko skończy. Gdybym ją jednak znał, to ocena mogłaby być niższa. I choć nie wypada oceniać książki po jej ekranizacji, to „Lalka” zjada „Wielkiego Gatsby’ego” na śniadanie i aż szkoda, że nie napisał jej Bolo Pruce, bo DiCaprio za rolę Wokulsky’ego w końcu zgarnąłby Oscara.
(1535)
Podziel się tym artykułem: