Wojna to zło. Śmierć, głód, strach, niepewność jutra. Giną niewinni, cierpią dzieci, często nie zostaje nic innego, jak tylko wyć z bezsilności i wierzyć w to, że wybuchy kiedyś ucichną i znów będzie można normalnie żyć.
Wszystko fajnie, ale „Prezydent” nie miał być filmem o wojnie! Miał być filmem o przewrocie dokonanym w jednym z fikcyjnych kaukaskich krajów, w wyniku którego to przewrotu dyktator aka Prezydent zmuszony jest do ukrywania swojej tożsamości w celu przetrwania i opuszczenia bezpiecznie swojego do wczoraj kraju.
Być może ja czegoś nie rozumiem – na pewno czegoś nie rozumiem – ale nie wiem, dlaczego nagle „Prezydent” zamienił się w film o wojnie. Można by przypuszczać, no ja przypuszczałem, że wraz z obaleniem krwiożerczego dyktatora ludność wyjdzie na ulicę i zacznie tańczyć. Walka z siłami rządowymi poszła im w miarę szybko, muzycy z wojskowej orkiestry vel regularna armia szybko obrócili się przeciwko swojemu dotychczasowemu panu, a największym zmartwieniem ludu pracującego miast i wsi stało się pojmanie oprawcy, który w końcu przestał nimi rządzić. A ten skurwysyn jakimś cudem się wymknął i trzeba coś z tym zrobić póki z wnuczkiem przemierza depresyjnie wyglądające krajobrazy zrujnowanego do gołej ziemi kraju.
Zamiast tego, oprócz tego, przez kraj zaczęła się przetaczać fala morderstw, gwałtów, kradzieży, krzywdzenia niewinnych – regularna wojna domowa na wzór i podobieństwo konfliktu bałkańskiego. I im bardziej okropności takiej wojny wdzierały się na ekran, tym film podobał mi się mniej. Zacząłem z sympatią myśleć o miłym w sumie dziadku prezydencie, który nigdy się osobiści nie podcierał, jako o człowieku, który – twardo, bo twardo – ale wziął za mordę ten swój krewki lud. Może i władcą był absolutnym, krzyżówką Kim Dzong Una z Muamarem Kaddafim, ale przynajmniej było spokojnie. Biednie, bez perspektyw, pod butem ciemiężcy, ale chyba jednak lepiej niż wraz z rozpętaniem się jednego wielkiego chaosu, czytaj rewolucji.
Wydaje mi się, że reżyser – doświadczony Mohsen Makhmalbaf (daję nazwisko reżysera, bo choć niewiele o nim wiem, to w ten sposób sprawiam wrażenie, że jego filmografię mam w małym palcu i mnie będziecie podziwiać :P) – chciał powiedzieć o zbyt wielu sprawach i do końca przestał panować nad swoim filmem zamieniając go w mniej lub bardziej sugestywną serię dowodów na to, że wojna jest zła. Zdecydowanie lepiej oglądało mi się pierwszą połowę „Prezydenta”, gdzie w umiejętny sposób opanowane zostało ostrze satyry zmuszające skutecznie widza do śmiechu przez łzy. 7/10
(1798)
Podziel się tym artykułem: