Czas odrobić trochę reckowych zaległości – dwa tysiące recenzji same się nie zrobią!
Mandela – Long Walk to Freedom
8/10
Bardzo porządny, choć bez porywów serca, biopic.
I w zasadzie cóż tu więcej pisać? Ponarzekać co najwyżej można. Bo ww. film widziałem już jakiś czas temu, a prawdę powiedziawszy jeśli o czymś obejrzanym chciałbym napisać i mam co do napisania – to od razu piszę. Resztę weryfikuje potem czas i w tym przypadku weryfikacja wypada tak sobie.
Ale to chyba nie jest wina samego filmu. A raczej na pewno nie. Bo ósemki znikąd się nie biorą. Problem właściwie jedynie taki, że to dobre rzemiosło i nic więcej. Rzemiosło, które ogląda się z przyjemnością i z którego można dowiedzieć się czegoś więcej o postaci, którą zna się głównie z przekazów w Wiadomościach. W tym przypadku o Nelsonie Mandeli. A że niedawno zmarły Mandela w świadomości wielu wyrył się raczej jako miły dziadzio, który dokonał czegoś wielkiego, to taka podróż do lat jego młodości jest tym bardziej ciekawa.
Szczególnie że zanim został uwięziony przeżył sporo i wiele dobrego i mniej dobrego miał na sumieniu. Zupełnie nie jak by na sympatycznego dziadzia miało przystać. Film nie do końca jest laurką i nie unika trudniejszych tematów (Przemysław Babiarz 😉 ), choć to chyba raczej jedynie wierzchołek góry lodowej. Nie tyle w historii Mandeli, co w historii RPA. Bo gdyby ślepo wierzyć w idylliczne obrazki końcówki, to po latach walki z apartheidem jest tam teraz jedna wielka cisza i spokój dzięki wieloletniej walce Mandeli. A to nie do końca tak różowo jest.
***
Witaj w klubie [Dallas Buyers Club]
7/10
Wybuch epidemii AIDS i kowboj-zadziora, który nie chce pogodzić się ze śmiertelną chorobą. Wszystko jak należy, a mimo to trochę przynudza.
I znowu podobna sytuacja do „Mandeli”, bo nawet nie mam na co narzekać w przypadku tego filmu. Jest taki jak powinien być, ale nie podobał mi się bardziej niż na siódemkę. Szczególnie im bliżej końca już miałem dosyć.
Zresztą cokolwiek by nie napisać o filmie, to on i tak blednie przy tym co pokazali w nim Matthew McConaughey i Jared Leto. To od początku do końca jest popis tej dwójki i wszystko inne jest tu dla nich tłem. Dramatyczna historia początków AIDS (polecam rzucić okiem do kompletu na dokument „We Were Here”) dała im całe spektrum możliwości, by zaprezentować swój talent nie tylko poprzez drastyczną zmianę fizyczności. Wykorzystali ją znakomicie i nominacje do Oscarów zgarnęli zasłużenie.
Klasyczne oskarowe kino, jakiego co roku pojawia się kilka tytułów. Lepszych, gorszych, ale nie da się ich pomylić z innymi filmami. Ta sama sprawa z DBC.
***
Następny jesteś ty [You’re Next]
8/10
Na rodzinną imprezę wpraszają się nieproszeni goście – zamaskowani mordercy. Porządny home invasion horror, czyli z założenia coś, co niczym nie może zaskoczyć i trzeba mieć tego świadomość.
Nic nowego. Rodzina w domu, napastnicy za oknem, trzeba się bronić. Klasyczny przykład filmu, w którym decydujące znaczenie ma to niedefiniowalne Coś, o którym wspominałem tu już wiele razy. Nie do końca wiem co to, ale wyczuwam jego istnienie po tym, że choć oglądam historię, którą widziałem już wiele razy, to i tak mi się ona podoba.
Sporo bohaterów do zabicia, odpowiednie tempo, trochę humoru, krwawe – choć bez przesady – śmierci, mały twist i w zasadzie tylko jeden poważny fakap. Przyjemny seans ot co.
***
Hoop Dreams
10/10
Każdego roku setki młodych chłopców marzą o grze w NBA. Oto licealna odyseja dwóch z nich. Dokumentalne arcydzieło.
Trochę (a w zasadzie bardzo) żal wrzucać dziesiątkowy film do zbiorowego gro… zestawu recek, ale skoro już postanowiłem brać po kolei każdy film, któremu brakuje recenzji to teraz będę się trzymał tego postanowienia.
„Hoop Dreams” nowy nie jest, bo to film z najgenialniejszego roku w historii kina (1994), ale niech Was nie odstrasza data produkcji, bo przegapicie naprawdę wielki film. Film, który może się zdarzyć w karierze reżysera właściwie tylko raz. Raz, bo do jego powstania trzeba mieć przede wszystkim dużo szczęścia (i czasu), przy którego braku żadne umiejętności nie pomogą.
Albowiem wybrać wśród setek marzących o karierze koszykarza chłopców właśnie tych dwóch, których życie potoczy się w tak idealnie pasujący do początkowych zamierzeń twórców sposób – to prawdziwe szczęście. Mogli po roku stwierdzić, że olewają koszykówkę i z dokumentu nici. Tymczasem jesteśmy świadkami czterech lat ich licealnego życia i różnych dróg, które obrali w drodze do wymarzonego celu – NBA. W jakim miejscu tej drogi będą, gdy będziemy się z nimi żegnali?
To dokument o wszystkim tym, co oglądamy w dziesiątkach sportowych filmów – z tą różnicą, że kamera dokumentalna nie wciśnie nam żadnego shitu. Ale to nie tylko film o koszykówce. To również film o codzienności w getcie i wszystkich zagrożeniach, które tam na człowieka czekają. Szczególnie gorzki, gdy po seansie (trzy godziny, ale warto!) poczyta się o tym, jak dalej potoczyło się życie bohaterów tego filmu – nie tylko tych głównych.
***
Yeh Jawaani Hai Deewani
5/10
Poznali się osiem lat temu. Teraz odkryli, że czas nie stoi w miejscu. Takie piękne. I takie puste.
Bollywood, jakiego nie lubię. Czyli wszyscy młodzi, piękni, bogaci, podróżujący na wakacje w Alpy (strzelam, nie pamiętam dokąd pojechali), a potem pracujący w Paryżu jako fotografowie dla Vogue’a. Bleeeh.
Landrynka na modłę zachodnią, czyli film z gatunku „postanowiłem dać Bollywood szansę, włączyłem YJHD i po pół godzinie wiedziałem, że Bollywood to shit, jakich mało”.
(1699)
Podziel się tym artykułem:
2 komentarze
Pingback: Premiery kinowe weekendu 16-18.09.2016. Blair Witch
Pingback: Death Note. Recenzja filmu Notatnik Śmierci. Netflix