Wyst.: Gerard Depardieu, Harvey Keitel, Johnny Hallyday, Renaud, Abe Vigoda
Reż.: Brad Mirman
Ocena: 5(6)
Daniel (Gerard Depardieu) i jego dwaj koledzy nie są zbyt zdolnymi, francuskimi kryminalistami. Owszem, do pewnego momentu idzie im całkiem sprawnie, ale potem przychodzi czas, że coś zaczyna się psuć. Tym razem jest zupełnie tak samo. Myszkując po domu do którego się włamali radzą sobie bez problemu z wszystkimi zabezpieczeniami. Kłopot w tym, że latarka to takie urządzenie, które nie działa bez baterii, a oni ich zapomnieli. No, ale od czego są zapalniczki, w końcu też dają jakie takie światło. Zapalają więc zapalniczkę, kradną co mają kraść i już, już mają się wynosić z okradanego domu, gdy skradziony łup zaczyna się palić. Na domiar złego znikąd pojawia się właściciel domu i częstuje naszych włamywaczy porcją śrutu. Włamywacze wracają z podkulonymi ogonami do szefa, który zlecił im tą robotę. Szef to człowiek cierpliwy, ale wydaje się, że kolejna spartaczona przez jego podwładnych robota przeleje czarę goryczy. Tymczasem ku zdziwieniu Daniela i kumpli, szef zleca im kolejną robotę, tym razem zagranicą w USA. Muszą tylko dobrać do swojej kompanii kilku dodatkowych towarzyszy.
Takie filmy lubię. Wzbraniam się przed obejrzeniem, wzbraniam i wzbraniam (bo coś mi mówi, że jest do dupy), a potem przełamuję niechęć, oglądam i okazuje się, że byłem głupi, bo to całkiem w porządku film jest. A nawet bardziej niz w porządku. OK, zgadzam się, że nie wnosi nic nowego do historii kina podążając ścieżką wydeptaną przez filmy Quentina Tarantino, a potem Guya Ritchie, ale jeśli ogląda się coś takiego z przyjemnością, to ja nie mam nic przeciwko żeby filmów takich jak „Crime Spree” powstawało jak najwięcej. Bedą miały we mnie widownię, bo ja nie jestem wymagającym widzem i potrafię się bawić na filmie, który poskładany jest w całości z czegoś co już gdzieś i kiedyś było.
Właściwie jest tu wszystko co powinno być w lekkim kinie gangsterskim spod znaku Guya Ritchie. Z przyjemnością ogląda się przygody kilku Francuzów w Stanach Zjednoczonych od czasu do czasu wybuchając niewymuszonym śmiechem i podziwiając kreację Harveya Keitela. Może trochę za dużo w nim „brutalności”, ale w końcu to nie historia o niewiniątkach tylko o gangsterach. Pechowych, bo pechowych, ale wciąż gangsterach.
No i na koniec o największej atrakcji tego filmu, czyli o jednym z bohaterów o pseudonimie Zero. Hehe, fajny jest, jestem jego fanem!
Podziel się tym artykułem: